Mężczyzna nie żył. Nie mógł żyć. Bo ponad obnażoną szyją jego głowa stanowiła pozbawioną rysów kulę, jak olbrzymia purchawka. Dopiero po opanowaniu mdłości i bliższym przyjrzeniu się, można było stwierdzić, że powyżej szyi został całkowicie, starannie i ciasno zapakowany w gips modelarski.
7
Wycofałem się roztrzęsiony z tego biura, pełen zrozumienia dla policjanta i zastępcy, stanąłem na drżących nogach i oparłem się plecami o ścianę hallu.
Jak można być takim barbarzyńcą, zastanawiałem się. Jak można zrobić coś podobnego? Komu to w ogóle mogło przyjść do głowy?
W hallu pojawił się sierżant Ridger, podszedł do mnie, spoglądając raczej z irytacją niż z troską na siedzącego ciągle jeszcze na podłodze zastępcę.
– A jemu co się stało? – spytał ze swoją zwykłą brutalnością. Nie odpowiedziałem.
Popatrzył na mnie badawczo i spytał z trochę większym zainteresowaniem: – O co chodzi?
– Trup – wyjaśniłem. – W biurze.
Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyższości i politowania i zdecydowanym krokiem wszedł do biura. Kiedy z niego wyszedł, był znacznie bledszy, ale zachował godne podziwu panowanie nad sobą i postępował jak prawdziwy sierżant detektyw.
– Ruszał pan coś w środku? – zapytał ostro. – Będą gdzieś odciski pańskich palców?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– W porządku. – Wyjął radio, wyciągnął antenę i poinformował, że potrzebna mu najlepsza ekipa techniczna w związku ze śmiercią w podejrzanych okolicznościach jeszcze niezidentyfikowanego mężczyzny.
Bezosobowy głos odparł, że wiadomość przyjęto o dziesiątej pięćdziesiąt siedem i zostaną podjęte odpowiednie kroki. Ridger schował antenę, zajrzał przez drzwi do biura i cierpko polecił policjantowi, by stamtąd wyszedł, by niczego nie dotykał i udał się na świeże powietrze.
– Od tej pory to już nie będzie moja sprawa – powiedział w równym stopniu do mnie, co do siebie.
– Dlaczego?
– Morderstwa prowadzi główny inspektor albo komisarz.
Po brzmieniu jego głosu nie mogłem się zorientować, czy jest z tego zadowolony, czy trochę mu żal, uznałem więc, że po prostu akceptuje hierarchię bez resentymentów.
– Czy człowiek o nazwisku Wilson pracuje u was? – spytałem po chwili namysłu.
– Jest chyba ze czterech Wilsonów. O którego panu chodzi? Opisałem przygarbionego detektywa o spokojnym sposobie bycia, a Ridger natychmiast potwierdził. – To główny detektyw nadinspektor Wilson. Oczywiście nie pracuje w naszym komisariacie. Jest szefem całego dystryktu. Podobno wkrótce pójdzie na emeryturę.
Powiedziałem, że poznałem go po wypadku u Hawthornów, a Ridger stwierdził, że Wilson pojawił się tam osobiście ze względu na szejka.
– Wypadki drogowe normalnie nie należą do jego zadań.
– A tutaj przyjedzie? – spytałem.
– Chyba nie. Ma zbyt wysoki stopień.
Zastanawiałem się, dlaczego funkcjonariusz tak wysokiej rangi przyszedł do mojego sklepu zadawać pytania, zamiast przysłać policjanta, ale nie zdążyłem powiedzieć o tym Ridgerowi, bo w tym momencie zastępca zastępcy kierownika zaczął wracać do życia.
Po długim omdleniu był kompletnie zdezorientowany, usiadł chwiejnie i wpatrywał się niepewnie w Ridgera i we mnie.
– Co się stało?
– spytał, ale po chwili sam sobie przypomniał: – O Boże… – Wydawało się, że znowu zemdleje, nie zrobił tego jednak, tylko przyciskał rękami oczy, jakby w ten sposób mógł oczyścić pamięć. – Widziałem… widziałem…
– Wiemy, co pan widział – wtrącił Ridger bez najmniejszego współczucia. – Czy może pan zidentyfikować tego człowieka? To kierownik?
Zastępca zastępcy pokręcił przecząco głową i odparł głosem przytłumionym przez ręce, którymi zakrywał twarz: – Kierownik jest gruby.
– Niech pan mówi dalej – poganiał Ridger.
– To Zarac. To jego kurtka…
– A kim jest Zarac?
– Kelnerem od win. – Zastępca zastępcy niepewnie stanął na nogi i zakrył usta dłońmi, zanim rzucił się biegiem w stronę drzwi z napisem „Panowie”.
– Kelner od win – powtórzył bezbarwnie Ridger. – Mogłem się domyślić.
Odepchnąłem się od ściany. – Nie jestem panu potrzebny, prawda?
Pojadę do sklepu.
Zastanowił się przez chwilę, po czym wyraził zgodę, mówiąc, że pewnie w razie potrzeby znajdzie mnie bez trudu. Zostawiłem go stojącego na straży przed drzwiami biura, po drodze do furgonetki minąłem policjanta, który uwolnił się na parkingu od śniadania.
– Cholera – powiedział z rozbrajającym miejscowym akcentem. – Czegoś takiego nigdy nie widziałem.
– Niecodzienny widok – przyznałem, ratując się nonszalancją. Pomyślałem przy tym, że od niedzieli ja też widziałem wystarczająco dużo koszmarów, by starczyło na całe życie.
We wtorek w porze lunchu kupiłem więcej kieliszków i zawiozłem je razem z winem na dobroczynne spotkanie pań z doliny Tamizy. Przez następne trzy dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
Media poinformowały krótko o mężczyźnie z zagipsowaną głową, ale pomyślałem, że żadne słowa nie oddadzą szoku, wywołanego widokiem tej głowy-piłki, białej i nieruchomej, na końcu ludzkiego tułowia.
Zdjęcie gipsu podczas sekcji potwierdziło tożsamość zmarłego: Feydor Zaracievesa, Brytyjczyk słowiańskiego pochodzenia, znany jako Zarac. Pracował w „Silver Moondance” jako kelner od win od osiemnastu miesięcy, choć sama restauracja funkcjonowała już prawie trzy lata. Wkrótce odbędzie się rozprawa ustalająca przyczyny zgonu, a tymczasem policja kontynuuje śledztwo.
Powodzenia, pomyślałem. Kontynuujcie.
We wtorek, środę i czwartek pani Palissey wyjeżdżała o czwartej wraz z Brianem rozwieźć zamówienia, a ja mniej więcej o czwartej trzydzieści zawieszałem na drzwiach tabliczkę: „Otwarte od 18 do 21” i przejeżdżałem przez wzgórze, żeby odbyć z Florą obchód stajni.
Zawsze uważałem, że godziny otwarcia sklepu to sprawa umowna, i przekonałem się, że nieważne jest, co się robi, jeżeli tylko informuje się o tym. Pory, kiedy przychodziło najwięcej i najmniej klientów, w zasadzie nie zmieniały się: rano duży ruch, przeważnie kobiety, nieliczni klienci obojga płci po południu i porządny ruch wieczorem, głównie mężczyźni.
Kiedy żyła Emma, otwieraliśmy sklep wieczorem tylko w piątki i soboty, ale odkąd zostałem sam, dorzuciłem jeszcze wtorki, środy i czwartki, nie tyle ze względu na dodatkowe zyski, ile na towarzystwo. Lubiłem wieczory w sklepie; większość tych klientów przychodziła po wino, a najlepiej lubiłem sprzedawać właśnie wino: butelka do kolacji, szampan z powodu awansu w pracy, prezent dla gospodarzy przyjęcia.
Było to życie na niewielką skalę. Nie było w nim niczego, co mogłoby zmienić historię albo księgi rekordów. Przejście przez czas w normalnych śmiertelnych wymiarach, tyle że u boku Emmy przynosiło satysfakcję.
Nigdy nie miałem szczególnych ambicji, co smuciło moją matkę i wyraźnie irytowało nauczycieli w szkole Wellington. Jeden z nich podczas ostatniego semestru napisał zjadliwie: „Wyjątkowa inteligencja Beacha mogłaby go zaprowadzić daleko, gdyby tylko zadał sobie trud obrania kierunku”. Moja niezdolność zdecydowania, kim chciałbym być (byle nie żołnierzem), sprawiła, że w sumie robiłem niewiele. Zdałem te egzaminy, które miałem zdać, ale nie pociągał mnie uniwersytet. Francuski, mój najlepszy przedmiot, nie mógł być zawodem. Nie czułem powołania, by zostać maklerem czy podjąć jakieś wygodne zajęcie w City. Nie miałem zacięcia artystycznego. Ani ucha do muzyki. Nie potrafiłem sobie wyobrazić życia za biurkiem, a nie jeździłem zbyt odważnie, by startować w wyścigach. Jako nastolatek miałem tylko jeden wyraźny talent: potrafiłem określić markę każdej czekolady z zawiązanymi oczami, co wówczas nie wydawało się obiecującą zapowiedzią dochodowego zajęcia.