Выбрать главу

Pół roku po skończeniu szkoły pomyślałem, że mógłbym na jakiś czas pojechać do Francji, pozornie po to, by lepiej opanować język. Jednak ze smutkiem przyznawałem w duchu, że był to jedyny sposób, żeby w domu nie rzucać się w oczy jako wyjątkowy nieudacznik. To rozczarowanie mogłem znieść dużo lepiej w samotności.

Zupełnym przypadkiem za pośrednictwem przyjaciół mojej zdesperowanej matki zostałem wysłany jako płatny gość do pewnej rodziny w Bordeaux. Początkowo nie miało dla mnie żadnego znaczenia to, że mój gospodarz był kupcem winnym. To właśnie monsieur Henri Tavel odkrył, że potrafię odróżnić jedno wino od drugiego, wystarczy, żebym tylko raz spróbował. Był jedynym znanym mi dorosłym, na którym wywarła wrażenie moja sztuczka z czekoladą. Bardzo się uśmiał i co wieczór wystawiał mnie na próbę z testowaniem win. Im lepiej mi się to udawało, tym większej nabierałem pewności siebie.

Jednak traktowałem to jak zabawę i po upływie przewidzianych trzech miesięcy wróciłem do domu, nadal bez najmniejszego pomysłu, co robić dalej. Mama podziwiała mój francuski akcent, stwierdziła jednak, że trudno go uznać za życiowe osiągnięcie. Starałem się schodzić jej z oczu, ilekroć było to możliwe.

Musiała więc mnie szukać, kiedy przyszedł list, mniej więcej miesiąc po moim przyjeździe. Trzymała go przed sobą i marszczyła brwi, jakby tekst listu był dla niej kompletnie niezrozumiały.

– Pan Tavel proponuje, żebyś do nich wrócił. Chce cię uczyć. Ale czego niby miałby cię uczyć, mój skarbie?

– Wszystkiego o winie – odpowiedziałem, odczuwając po raz pierwszy od dawna lekki przypływ zainteresowania.

– Ciebie? – Mama wydawała się raczej zaskoczona niż rozbawiona.

– Pewnie chce mnie nauczyć handlu winem.

– Wielkie nieba!

– Mogę pojechać? – spytałem.

– A chcesz? – dopytywała się zdumiona. – Czyżbyś naprawdę odkrył coś, czym chcesz się zająć?

– Wydaje się, że nie potrafię nic innego.

– No nie – zgodziła się rzeczowo. Znowu zapłaciła za moją podróż, wikt i opierunek plus wysokie honorarium dla pana Tavela za naukę.

Monsieur Tavel przez rok udzielał mi intensywnych nauk, zabierając mnie wszędzie, pokazywał mi każdy etap produkcji i transportu wina, uczył mnie w szybkim tempie tego, o czym sam zdobywał wiedzę przez całe życie, ale spodziewał się, że niczego nie będzie musiał powtarzać mi dwa razy.

Przy Quai des Châtrons czułem się jak w domu; liczne drzwi do magazynów były tu za wąskie dla nowoczesnych ciężarówek – pozostałość dawnych przepisów podatkowych; żadnego wina nie można też było składować bliżej niż sto metrów od ulicy, uważano bowiem, że zaszkodzą mu wibracje bruku pod końskimi kopytami. We wnętrzu magazynu de Luze’a, który rozciągał się w głąb niemal na długość pół mili, pracownicy przemieszczali się na rowerach.

Długie autobusy miejskie miały przeguby w środkowej części, by skręcać pod ostrym kątem w wąskie uliczki, a w marcu kwitły na ulicach puchowe wiejskie mimozy, i wszędzie, codziennie, o każdej porze słychać było rozmowy o winie i czuć było jego zapach. Kiedy wyjeżdżałem, Bordeaux stało się moim duchowym domem. Henri Tavel uściskał mnie ze łzami w oczach, powiedział, że może mnie urządzić u de Luze’a lub u innego z największych négociants, jeśli zostanę. Od tamtego czasu już wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tego nie zrobiłem.

Po powrocie do Anglii, wyposażony w nazbyt pochlebne rekomendacje Tavela, znalazłem pracę w hurtowni win, ale byłem zbyt młody, by robić cokolwiek prócz papierkowej roboty, co po intensywnym życiu w Bordeaux wkrótce mnie znudziło. Kierowany impulsem wszedłem pewnego dnia do sklepu z winem, na którym widniał napis „Potrzebna pomoc”, i zaproponowałem swoje usługi. W krótkim czasie rozpocząłem błyskotliwą i nieprzerwaną karierę przemieszczania skrzynek z napitkami z miejsca na miejsce.

– Tony pracuje w sklepie – mówiła bohatersko moja mama. Mama naprawdę była dzielna. Wysokie płotki należy brać bez lęku. W odpowiednim czasie udzieliła mi też bezprocentowej pożyczki na podstawowe zapasy towaru do własnego sklepu, odmówiła przyjmowania spłat, kiedy już mogłem sobie na nie pozwolić. Prawdę mówiąc, w porównaniu z innymi matkami moja nie jest wcale taka zła.

Flora, w zasadzie bardzo macierzyńska dama, z dnia na dzień stawała się mniej wyczerpana i przygnębiona. Noga Jacka goiła się dobrze, a życiu Jimmy’ego już niemal nic nie zagrażało, choć trudno mieć taką pewność po dwóch tygodniach od przebicia płuca.

Według słów Flory Jimmy nie pamiętał absolutnie niczego z całego przyjęcia. Nie pamiętał, że oprowadzał szejka po stajni. Ostatnia rzecz, jaka zachowała się w jego pamięci, to rozmowa ze mną o whisky Laphroaig; wiadomość o śmierci Larry’ego Trenta była dla niego szokiem.

– A samopoczucie Jacka? Jak z nim?

– Tony, skarbie, przecież go znasz. Wiesz, że nie lubi siedzieć bez ruchu, więc z każdą chwilą staje się coraz bardziej zniecierpliwiony. Chyba nie powinnam tego mówić, ale przecież wiesz, jaki on jest. Twierdzi, że na weekend będzie już w domu i nie zamierza jeździć na wózku inwalidzkim, domaga się kul, chociaż będzie musiał dźwigać na rękach niezły ciężar, a nie jest już taki młody.

Codzienne raporty wiernie spisywane przez Florę podnosiły go na duchu, uważał, że uratowaliśmy go od klęski; choć trzeba powiedzieć, że niejako prawem serii po złej passie nastąpiła dobra i wśród podopiecznych zdarzało się mniej niż zwykle kontuzji, stanów zapalnych i temu podobnych.

W czwartek zniknął już furgon, resztki namiotu i maty, został jedynie zryty trawnik i dziura w różanym żywopłocie.

– Już nigdy nie będziemy mogli chodzić po trawie bez butów – powiedziała Flora. – Chociaż, prawdę mówiąc, wcale tego nie robimy. Ale teraz gdzie się spojrzy, są odłamki szkła.

Dotarły do niej oczywiście wieści o kradzieży i morderstwie w „Silver Moondance”, ale słuchała z szeroko otwartymi ustami, kiedy jej opowiedziałem, że byłem tam znowu we wtorek rano.

Westchnęła „to straszne” i „biedny Larry”, a po chwili powiedziała zmieszana: – O Boże, zapomniałam na chwilę… to taki koszmar, taki koszmar.

W środę oznajmiła mi, że Sally i Peter już wiedzą, kto zwolnił hamulec w ich furgonie. Sally znowu dzwoniła niemal tak samo roztrzęsiona i powiedziała Florze, że rodzice chłopca obwiniają Petera o to, że zostawił nie zamknięte drzwiczki; twierdzą, że to on jest winien, a nie ich synek. Początkowo zaprzeczali temu, że ich syn mógł spowodować wypadek i byli bardzo rozgoryczeni z powodu odcisków palców. Sally mówiła, że powinni pilnować swojego nieznośnego szczeniaka, nauczyć go, żeby nigdy nie ruszał cudzej własności, a zwłaszcza nie wsiadał do nieznanych furgonów i samochodów i niczego tam nie ruszał.

– I kto tu ma rację? – pytała retorycznie Flora z westchnieniem. – Oni się przyjaźnili, a teraz wszyscy są tacy nieszczęśliwi. To po prostu straszne. – Ze smutkiem pokręciła głową. – Żałuję, że w ogóle urządzaliśmy to przyjęcie. Nie sądzę, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek to powtórzyli.

W czwartek po południu była już niemal całkowicie dawną sobą, ustawiała usłużnego Howarda w stajni z dobroduszną pewnością siebie i powiedziała, że jeśli nie przytrafi jej się atak paniki, to nie muszę przychodzić następnego dnia, czyli w piątek.