– Do czego to? – zapytał.
Pomyślałem, że chyba trudno mu nie zadzierać nosa, skoro ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Chodziło raczej o to, że podobnie brzmiał ton jego głosu.
– Do lodu.
– O – skomentował, a zabrzmiało to bardziej jak dyftong „ou”.
Wniosłem wanny do namiotu; w jednym jego końcu stały rzędy stołów na stojakach nakrytych obrusami, a wokół podstawy dwóch pali podtrzymujących całą konstrukcję liczne donice chryzantem. Żywą trawę przykryto praktycznymi matami, a szare ściany namiotu w regularnych odstępach zdobiły pęki czerwonych i złotych wstęg medalowych. W kącie stała niewłączona dmuchawa do ogrzewania. Prawdę mówiąc, dzień nie był wystarczająco zimny. Namiot robił niemal świąteczne wrażenie. Niemal. Jack i Flora nigdy nie tracili prawdziwych pieniędzy na rzeczy niepotrzebne, czego zresztą nikt nie mógł im mieć za złe.
W powietrzu nic nie zadrżało. Żadnego wstrząsu. Żadnej zapowiedzi okropności, która wkrótce miała się tu wydarzyć. Panował spokój, niewątpliwie pełen wyczekiwania, ale i pogody. Potem przypomniałem to sobie wyjątkowo wyraźnie.
Jimmy nie przestawał mnie obserwować, kiedy wniosłem do namiotu skrzynkę szampana, wypakowałem butelki i ustawiłem je pionowo w jednej z wanienek na podłodze przy ścianie za stołami. Ta praca nie należała do mnie, ale w przypadku Jacka Hawthorne’a wyjście poza ramy przewidziane umową przychodziło jakoś całkiem bez trudu.
Pracowałem w koszuli z krótkimi rękawami, ogrzewała mnie jasnoniebieska kamizelka wycięta w szpic (typowy strój w środowisku związanym z wyścigami). Marynarka czekała w furgonetce na moment, w którym przemienię się w uczestnika bankietu. Jimmy dyskretnie olśniewał w płowym cienkim golfie pod granatowym blezerem ze zwykłymi mosiężnymi guzikami, bez żadnych herbów, bez pretensji. Na tym polegał problem. Gdyby okazywał pretensjonalność, mógłbym pewnie nim pogardzać, zamiast podejrzewać, że to on mnie obdarza tym uczuciem.
Wyjąłem drugą skrzynkę szampana i zacząłem ją rozpakowywać. Jimmy pochylił swą niezwykle wysoką postać, wziął do ręki butelkę, wpatrując się w folię i etykietkę z takim natężeniem, jakby widział coś podobnego po raz pierwszy w życiu.
– Co to za sikacze? – spytał. – Nigdy o nich nie słyszałem.
– To autentyk – odparłem spokojnie. – Z Epernay.
– Tyle to widzę.
– To wybór Flory – wyjaśniłem.
Powiedział „ou” z pełnym zrozumieniem i odłożył butelkę. Wziąłem duże plastikowe worki z kawałkami lodu i dokładnie obsypałem nimi stojące w wanience butelki.
– Przywiozłeś szkocką? – spytał nagle.
– Jest na przednim siedzeniu furgonetki.
Wyruszył na poszukiwanie i wrócił z nieodkorkowaną butelką.
– A kieliszek? – zapytał.
Zamiast odpowiadać, przyniosłem z furgonetki pudło z sześćdziesięcioma szklaneczkami.
– Proszę.
Bez słowa otworzył pudło, które postawiłem na stole, wyjął jedną z wielofunkcyjnych szklaneczek.
– Czy ten lód nadaje się do picia? – pytał z powątpiewaniem.
– Czysta woda z kranu.
Napełnił szklankę whisky i lodem i zaczął sączyć tę mieszankę.
– Jesteś dziś mocno rozdrażniony – rzekł po chwili. Spojrzałem na niego zaskoczony. – Słucham?
– Wiesz, że wczoraj w Szkocji ktoś podpieprzył cały ładunek czegoś takiego…?
– Szampana?
– Nie, szkockiej.
Wzruszyłem ramionami. – To się zdarza.
Przyniosłem trzecią skrzynkę i wypakowałem butelki. Jimmy obserwował mnie, pobrzękując lodem w szklaneczce.
– Tony, czy ty dużo wiesz o whisky? – zapytał.
– No… trochę.
– Odróżniłbyś jedną od drugiej?
– Lepiej znam się na winie. – Wyprostowałem plecy po załadowaniu drugiej wanienki. – Dlaczego?
– Czy zorientowałbyś się – dość nieudatnie usiłował nadać rozmowie ton zdawkowy – gdyby zamiast zamówionej słodowej whisky podano ci zwyczajną, taką jak ta? – Uniósł szklaneczkę, kiwając głową.
– Mają zupełnie inny smak.
Leciutko się odprężył, zdradzając tym samym wewnętrzne napięcie, którego istnienia dotychczas nie byłem świadomy.
– A potrafiłbyś odróżnić jedną jęczmienną whisky od drugiej? Popatrzyłem na niego badawczo. – O co ci chodzi?
– Potrafiłbyś? – nalegał.
– Nie. Nie dzisiaj. Nie potrafiłbym podać nazw. Musiałbym poćwiczyć. Może wtedy by mi się udało. A może nie.
– Ale… gdybyś poznał jeden określony smak, potrafiłbyś potem go wyodrębnić spośród wielu próbek? Albo powiedzieć, że wśród nich nie ma tego smaku?
– Niewykluczone. – Patrzyłem na niego wyczekująco, ale nie spieszył się ze swoim niepokojem, zasięgając jakiejś wewnętrznej opinii.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem przynieść więcej lodu, wysypałem go do drugiej wanienki, po czym przyniosłem i rozpakowałem czwartą skrzynkę szampana.
– Trochę mi niezręcznie… – zaczął w końcu.
– Co takiego?
– Chciałbym, żebyś zostawił te butelki i posłuchał, co mówię.
W jego glosie brzmiało rozdrażnienie i niepokój, toteż powoli zaprzestałem wypełniania butelkami trzeciej wanienki, wyprostowałem się i skupiłem uwagę.
– Więc mów, proszę.
Był ode mnie kilka lat starszy, a nasza znajomość ograniczała się na ogół do moich wizyt w domu Hawthornów albo w roli dostawcy napojów, albo niezbyt częstego gościa. Zazwyczaj traktował mnie uprzejmie, ale bez serdeczności, co niewątpliwie odpłacałem tym samym. Był trzecim synem czwartego syna earla, właściciela koni wyścigowych; dawało mu to arystokratyczne nazwisko, ale nie fortunę, a mówiło się, że praca u Jacka Hawthorne’a wynikała po prostu z braku odpowiednich talentów, by zabłysnąć w City. Chętnie zaakceptowałbym tę ocenę, gdyby nie fakt, że Flora najwyraźniej go podziwiała – jednak nie obchodziło mnie to na tyle, by w ogóle się nad tym zastanawiać.
– Jeden z właścicieli, którego konie Jack trenuje, ma restaurację – wyjaśnił. – „Silver Moondance” w pobliżu Reading. Taka średnia klasa. Kolacja z tańcami. Czasami śpiewający solista. Masowy klient. – Wysławiał się starannie, ale bez kpiny, stwierdzał fakty, nie ferując wyroków.
Czekałem dyplomatycznie.
– W zeszłym tygodniu zaprosił tam na kolację Jacka, Florę i mnie.
– To przyzwoicie z jego strony – stwierdziłem.
– Tak. – Jimmy popatrzył na mnie z góry. – Jak najbardziej. – Zamilkł na chwilę. – Jedzenie było w porządku, ale napoje… Posłuchaj, Tony. Larry Trent jest jednym z ważniejszych właścicieli Jacka. Ma tutaj pięć koni. Rachunki płaci regularnie. Nie chciałbym narobić mu kłopotów… ale przynajmniej na jednej z butelek w jego restauracji etykietka nie odpowiadała zawartości.
Mówił to z tak bolesnym niesmakiem, że o mało się nie uśmiechnąłem.
– Nie jest to aż tak niezwykłe – powiedziałem.
– Ale nielegalne. – Nie krył oburzenia.
– Oczywiście. Czy jesteś pewien?
– Tak. W każdym razie tak mi się wydaje. Zastanawiałem się jednak, czy zanim powiem coś Larry’emu Trentowi, nie mógłbyś spróbować tych ich trunków? Może personel go oszukuje? Chodzi mi o to… że może mieć sprawę karną, prawda?
– A ty mu nic nie powiedziałeś tamtego wieczoru? Jimmy wydawał się zaskoczony.
– Przecież byliśmy jego gośćmi! To byłoby wyjątkowo nieeleganckie! Chyba rozumiesz?
– Mm – burknąłem chłodno. – To może powiesz mu teraz, na osobności, co myślisz o jego trunkach? Będzie ci chyba wdzięczny. A w każdym razie będzie to dla niego ostrzeżeniem. Nie wyobrażam sobie, żeby od razu zabrał stąd piątkę swoich koni.
Jimmy wydał jakiś zbolały odgłos i wypił łyk whisky.