– Drogi Tony, byłeś dla mnie prawdziwą opoką. Po prostu brak mi słów… – Na pożegnanie złożyła serdeczny pocałunek na moim policzku i dodała, że zobaczymy się zapewne niedługo.
Do pewnego momentu piątek upływał tak jak większość piątków: ranek wyjątkowo pracowity, wczesnym popołudniem pakowanie dużych zamówień na weekendowe dostawy. Brian wynosił zakupiony towar niezliczonym klientom do samochodów i z promiennym uśmiechem przyjmował napiwki. Pani Palissey dała mu sześć batoników Mars, myśląc, że ja tego nie widzę, i oświadczyła pogodnie, że kończy nam się coca-cola.
Pani Chance przyszła po swój sekretny dżin. Hurtownik zadzwonił, że zarezerwował dla mnie pięćdziesiąt skrzynek Beaujolais Nouveau na 15 listopada i pytał, czy nie chcę więcej. (15 listopada to w handlu alkoholem to samo co 12 sierpnia w handlu produktami żywnościowymi: wyścig, kto pierwszy będzie miał młode wino, tak jak młode kuropatwy, był bardzo zajadły. Nigdy nie czekałem na dostawę młodego beaujolais, zawsze sam odbierałem je od hurtownika wczesnym rankiem 15 listopada, żeby móc otworzyć sklep niemal o świcie z butelkami młodego wina już na wystawie. Przynajmniej tak robiłem przez sześć lat. Nie byłem pewien, czy będę to robił bez Emmy. Wszystko przestało być zabawne. Ale poczekamy, zobaczymy.) Powiedziałem, że pięćdziesiąt skrzynek wystarczy, zważywszy na krótki żywot tego wina; najlepiej było wypić je przed Bożym Narodzeniem.
Pani Palissey z Brianem wyruszyli wkrótce po trzeciej na wyjątkowo długą trasę dostaw; ktoś zadzwonił bardzo niezadowolony, że wysłałem tylko połowę zamówionego piwa.
– A potrzebne jest dziś wieczorem? – spytałem, usprawiedliwiając się.
– Nie, w niedzielę, po lokalnym meczu piłkarskim.
– Przywiozę je więc osobiście jutro o dziewiątej rano.
Żeby nie zapomnieć, od razu wyniosłem piwo tylnymi drzwiami do rovera combi, a po powrocie do sklepu przekonałem się, że mam gościa w postaci spokojnego nadinspektora Wilsona.
– Witam, panie Beach – powiedział tak jak poprzednio, podając mi rękę.
– Pan Wilson. – Starałem się ukryć zaskoczenie, co bez wątpienia nie bardzo mi się udało.
– Butelka wina na kolację – zaczął z uśmieszkiem. – Co by pan zaproponował?
Powiedział, że lubi dojrzałe czerwone, więc zasugerowałem niezłą Rioję.
– Hiszpańskie? – mruczał z powątpiewaniem, odczytując etykietkę.
– Bardzo dobrze zrobione. Jest doskonałe.
Powiedział, że wierzy mi na słowo i skrupulatnie zapłacił. Zawinąłem butelkę i postawiłem ją na ladzie, ale zdawał się nie spieszyć do wyjścia.
– Tamto pańskie krzesło… – wymamrotał. – Jest wolne? Natychmiast przyniosłem je z kantorka, a on rozsiadł się z równym zadowoleniem jak poprzednio.
– Panie Beach, chciałbym zadać panu jedno czy dwa pytania… – Niespiesznym wzrokiem lustrował moją twarz, a potem równie spokojnie rozejrzał się po sklepie. – Słyszałem, że we wtorek rano zajechał pan do „Silver Moondance”.
– Owszem.
– I sporządził pan listę skradzionych towarów.
– Owszem, to, co zapamiętałem.
– A w ubiegły poniedziałek był pan tam z sierżantem Ridgerem i próbował pan różne whisky i wina?
– Owszem – potwierdziłem po raz kolejny.
– I widział pan tam niejakiego Paula Younga?
– Tak.
Niespieszny wzrok zakończył swoje wędrówki i spoczął spokojnie na mojej twarzy. – Panie Beach, czy mógłby pan go opisać? Dlatego tu przyszedł, pomyślałem. Po to.
– Sierżant Ridger… – zacząłem.
– Sierżant Ridger sporządził pełny opis – skinął potwierdzająco głową. – Ale co dwie pary oczu… No więc?
Zastanowiłem się chwilę i powiedziałem mu to, co zapamiętałem o mężczyźnie z nieistniejącej centrali.
– Biznesmen. Koło pięćdziesiątki. Krępy, niewysoki, ciemne włosy, jasna karnacja. Raczej mięsiste dłonie. Żadnych sygnetów. Miał okulary w czarnej oprawie, wąskiej, nie masywnej. Miał… zaczątki podbródka… i aparat słuchowy za prawym uchem.
Wilson wysłuchał tego opisu dobrotliwie, nie pozwalając mi się zorientować, czy zgadza się dokładnie z opisem Ridgera. – A jego głos?
– Bez szczególnego akcentu. Zwykła angielszczyzna. Wątpię, czy był głuchy od urodzenia… nie mówił bezdźwięcznie. Mówił zwyczajnie i słyszał wszystko, co mówiliśmy. Nie widząc aparatu, trudno byłoby się domyślić, że jest głuchy.
– A sposób bycia?
– Cham – powiedziałem bez namysłu. – Przyzwyczajony, że wszyscy skaczą na jedno jego słowo. – Zastanowiłem się chwilę. – Ale na pierwszy rzut oka nie robił takiego wrażenia. Chodzi mi o to, że gdyby się tu teraz zjawił, nie wydawałby się agresywny… ale bardzo szybko rozwijała się w nim agresja. Nie podobał mu się władczy styl sierżanta Ridgera, chciał go pomniejszyć. – Uśmiechnąłem się lekko. – Sierżant Ridger okazał się godnym partnerem.
Wilson na moment spuścił oczy, jakby chciał ukryć swoją reakcję, potem zamrugał kilka razy i znowu na mnie spojrzał.
– A inne wrażenia? Zamyśliłem się. – Paul Young zdecydowanie był zaskoczony, że aż tyle butelek zawiera nieodpowiedni płyn.
– Zaskoczony tym, że ktoś to zrobił, czy tym, że ktoś to odkrył?
– No… wtedy wydawało mi się, że chodziło o sam fakt, ale teraz nie jestem pewien. Nie ulega wątpliwości, że był zaskoczony i zły.
Wilson bezmyślnie podrapał się w nos. – Jeszcze coś, panie Beach? jakieś nic nieznaczące szczegóły?
– No nie wiem…
W tym momencie weszła klientka, która kupowała kilka rzeczy i zażądała szczegółowego rachunku; kiedy go wypisywałem, uruchomiło to kilka uśpionych komórek w mózgu.
– Paul Young – zacząłem po jej wyjściu – miał pozłacane pióro z dwoma czarnymi paskami na górze. Pisał prawą ręką, a Te trzymał pióro między pierwszym a drugim palcem w taki sposób, że znajdowało się powyżej, a nie poniżej pisanego tekstu. Wyglądało to bardzo dziwnie. Tak piszą czasami ludzie leworęczni… jednak jestem pewien, że on jest praworęczny. Pisał prawą ręką, a aparat słuchowy miał za prawym uchem i zastanawiałem się, dlaczego nie wbudował go w oprawkę okularów.
Wilson bez większego zaciekawienia studiował papier, w który zapakowałem jego wino.
– Panie Beach, czy ten Paul Young nie wydał się panu dziwny?
– W żadnym wypadku. Zdecydowanie zachowywał się tak, jakby „Silver Moondance” należała do organizacji, w której jest pracownikiem bardzo wysokiej rangi. Początkowo wydawało się, że zjawił się osobiście tylko po to, żeby zażegnać kryzys wywołany śmiercią Larry’ego Trenta, ponieważ kierownik był nieobecny, a jego zastępca zachorował na grypę. Trzeci w kolejności, zastępca zastępcy był tak beznadziejny, że pojawienie się centrali wydawało się całkiem naturalne.
– Nie sądzi pan, że to dość długi pion władzy? – wymamrotał Wilson. – Trent, kierownik, zastępca i zastępca zastępcy?
– Nie wiem – odparłem, nie w pełni się z nim zgadzając. – W takim lokalu, otwartym długo, czasami do późna w nocy, potrzeba tylu szefów. A zastępca zastępcy wydał mi się raczej popychadłem na stanowisku zbyt wysokim na swoje możliwości. Nieszczęsny facet.
Przez chwilę milczący Wilson poświęcił się całkowicie afrykańskiemu sherry, po czym spytał: – Panie Beach, czy rozpoznałby pan Paula Younga, gdyby go pan znowu zobaczył? W pomieszczeniu pełnym ludzi?
– Tak – stwierdziłem zdecydowanie. – Pod warunkiem, że spotkałbym go przed upływem roku. Później… sam nie wiem. Niewykluczone.
– A na zdjęciu?
– No… to zależy.
Nie dociekając dalej, skinął głową i poruszył się na krześle.
– Czytałem raporty sierżanta Ridgera. Był pan niesłychanie pomocny, panie Beach.