Выбрать главу

– Sierżant Ridger powiedział mi, kim pan jest. Zapytałem, czy pana zna, i wtedy mi powiedział. A ja jestem zaskoczony, że pan sam się do mnie fatygował. Dwa razy…

Uśmiechnął się pobłażliwie.

– Od czasu do czasu staram się trzymać rękę na pulsie. Kiedy akurat idę, powiedzmy, po butelkę wina.

Podniósł się powoli, przygotowując się do wyjścia, więc zadałem mu pytanie, które dręczyło mnie od wtorku.

– Czy Zarac… ten kelner od win… czy on zginął… zanim…? Przerwałem w połowie zdania, które on dokończył: – Zanim go zagipsowano? Skoro pan o to pyta, panie Beach, to odpowiem panu, że nie. Przyczyną śmierci było uduszenie.

– Ooo – wykrztusiłem otępiały.

– Niewykluczone, że najpierw pobito go do nieprzytomności – dodał jeszcze obojętnym tonem. – Może ta świadomość będzie dla pana łatwiejsza.

– Ale czy to prawda?

– Nie mnie o tym decydować, zanim wypowie się sędzia. Widziałem, że w wyrazie jego na pozór zwyczajnej twarzy kryła się posępność. Wystarczająco długo obracał się w swoistym podziemiu, żeby bez trudu uwierzyć w każdy koszmar.

– Chyba nie lubiłbym pańskiej pracy – powiedziałem.

– Podczas gdy ja bardzo lubiłbym pańską – mówiąc to, przebiegał wzrokiem półki z butelkami.

Uśmiechnął się do mnie, spokojnie uścisnął mi dłoń i wyszedł, a ja myślałem o ludziach owijających bandażem głowę żywego człowieka i następnie nasączających te bandaże wodą, żeby zamienić je w skałę.

8

Flora wysłała Gerarda McGregora do sklepu, żeby się ze mną zobaczył, tak w każdym razie powiedział w piątkowy wieczór, kiedy się tam zjawił.

Wyglądał dokładnie tak samo jak w niedzielę, kiedy tworzyliśmy tunele i ciągnęliśmy stoły na kozłach pod zwojami brezentu, żeby utworzyć prowizoryczny dach. Wysoki, koło pięćdziesiątki, szpakowaty. Wyjątkowo dobrze wychowany, obdarzony doświadczonym wzrokiem Gerard, którego imię zaczynało się od miękkiego „ż”.

Uścisnęliśmy sobie dłonie z uśmiechem.

– Wczoraj wieczorem zabraliśmy z żoną Florę na kolację do nas – powiedział. – Niemal zmusiliśmy ją do tego. Stwierdziła, że głównie dzięki panu czuje się lepiej.

– Przesada.

– Godzinami mówiła o panu.

– To przecież strasznie nudne. Powinna sobie darować.

– Wie pan, jak Flora mówi. – W jego glosie było ciepło. I życzliwość. – Słyszeliśmy wszystko o panu, o Larrym Trencie i o tym, co się dzieje w „Silver Moondance”.

– Bardzo mi przykro.

– A niby dlaczego? To fascynujące. Nie dla Zaraca, pomyślałem.

Gerard McGregor rozglądał się po sklepie z zainteresowaniem.

– Mieszkamy nie tak daleko od Flory, nie więcej niż pięć mil. Ale po zakupy jeździmy w przeciwnym kierunku, nie do tego miasta. Jeszcze nigdy tu nie byłem. – Ruszył wzdłuż stojaków z winem, odczytując etykiety. – Po tym, co Flora mówiła o pana interesach, spodziewałem się, że sklep będzie dużo większy. – Głos z lekko szkockim akcentem nie był pogardliwy, wyrażał jedynie ciekawość.

– Nie musi być większy – wyjaśniłem. – Prawdę mówiąc, przestrzenne, dobrze oświetlone sklepy raczej zrażają miłośników wina. Moim zdaniem, ten jest akurat taki, jak trzeba. Dosyć miejsca, żeby wyeksponować wszystko, co zazwyczaj sprzedaję. Nie trzymam tu więcej niż kilkanaście butelek niektórych gatunków. Reszta jest w magazynie. Rotacja jest naprawdę szybka.

Sam sklep miał jakieś osiem metrów na cztery. Wzdłuż jednej dłuższej ściany stały pionowe kolumny stojaków na wino, w każdej mieściło się dwanaście butelek (czyli skrzynka), butelka na górze wyeksponowana była ukośnie dla lepszej widoczności. Naprzeciwko stała lada, a za nią półki z mocnym alkoholem i likierami.

Stojaki na wino zajmowały też ścianę w głębi, w której znajdowały się drzwi do kantorka i magazynu; pozostałą powierzchnię ścian wypełniały półki na sherry, piwo, dodatki do koktajli, colę i rozmaitości, których szukają klienci.

Na krańcu lady, nieco ukośnie, stał średniej wielkości stół nakryty ładnym, miękko spływającym obrusem, który zrobiła Emma. Blat chroniła płyta szkła, a na niej ustawiłem butelki likierów, aperitifów i win, wszystkie były odkorkowane, klienci mogli spróbować wybrany trunek przed zakupem. Ukryte pod fałdami obrusa na podłodze stały otwarte pudła tych samych win, przygotowane do sprzedaży. Stół zawsze powiększał sprzedaż, a pierwszy zakup dokonany pod wpływem impulsu prowadził do coraz częściej powtarzanych zamówień. Gerard z zainteresowaniem brał do ręki butelki, podobnie jak czyniło wielu klientów.

– Chciałby pan zajrzeć za kulisy?

– Jak najbardziej.

Pokazałem mu moje miniaturowe biuro, maleńką łazienkę i już nie tak miniaturowy magazyn w głębi.

– Te drzwi otwierają się na podwórze, gdzie parkujemy samochody i dokonujemy załadunku i rozładunku zamówień. Zwykle są zaryglowane. A tam dalej jest magazyn – wyjaśniłem. Zapaliłem światło, bo w magazynie nie było okna. Patrzył z zainteresowaniem na rzędy skrzynek pod ścianami i ich podwójny szereg pośrodku. – Nie zawsze miałem tak duże zapasy – objaśniłem mu. – Na początku było strasznie trudno. Magazyn stał niemal pusty. Zdarzały się takie tygodnie, że kupowałem po południu, rano sprzedawałem i za uzyskane pieniądze znowu robiłem popołudniowe zakupy i tak dalej. Dość przerażające.

– Ale, jak widać, już nieaktualne.

– No nie. Minęło trochę czasu, zanim staliśmy się znani, bo wcześniej nie było tu sklepu z alkoholem. Musieliśmy zaczynać naprawdę od zera.

– My? – spytał.

– Razem z żoną.

– Rzeczywiście. Flora coś mówiła…

– Owszem. Żona nie żyje.

Wykonał jakiś współczujący gest i wróciliśmy do sklepu.

– O której pan zamyka? – spytał i zaproponował wspólną kolację.

– Czy o dziewiątej będzie za późno?

– O dziewiątej będzie dobrze – powiedział.

I o tej godzinie przyjechał i zawiózł mnie do restauracji daleko poza moim zasięgiem. Zdawało się, że jazda trwa strasznie długo, ale wcześniej zamówił tam stolik i twierdził, że jedzenie na pewno okaże się warte wszystkich trudów.

Po drodze rozmawialiśmy o wypadku i naszych wyprawach w głąb namiotu, a przy kolacji o Florze i Jacku, a potem o „Silver Moondance” i Larrym Trencie. Jedliśmy mus z pstrąga i dziką kaczkę. McGregor mnie pozostawił wybór wina. Był to całkiem przyjemny wieczór, choć wydawał się raczej bezcelowy. Ale nie był.

– Co by pan powiedział na honorarium konsultanta? – spytał zdawkowo przy kawie.

– Za co?

– Za to, w czym pan jest dobry. Za rozróżnianie jednej whisky od drugiej.

– Nie miałbym nic przeciwko honorarium – powiedziałem szczerze. – Ale nie jestem ekspertem.

– Ma pan inne zalety. – Zdawało mi się, że nagle jego wzrok skoncentrował się na mojej twarzy, jakby chciał z niej wyczytać każdą skrywaną reakcję. – Spostrzegawczość, pomysłowość i cechy przywódcze…

Roześmiałem się.

– To nie ja. Pomylił pan faceta.

– Chciałbym zapewnić sobie pana usługi do wykonania pewnego zadania – rzekł poważnie.

– Jakiego typu? – spytałem zaskoczony.

Zamiast odpowiedzi wyjął z kieszeni kartkę papieru, rozłożył ją na stole. Była to fotokopia strony z biznesowej książki telefonicznej, co spostrzegłem z niekłamanym zdumieniem.

Na górze widniał napis AGENCJE DETEKTYWISTYCZNE. Poniżej w dziale małych firm znajdowało się kilka wytłuszczonych ogłoszeń w ramkach. We wszystkich wybijało się słowo „dochodzenie”.

– Jestem jednym z dyrektorów tego koncernu – McGregor wskazał na jedną z większych ramek.