– Prywatny detektyw? – spytałem oszołomiony. – Chyba nigdy bym się tego nie domyślił.
– Mmm – wymamrotał ozięble McGregor. – Wolimy być znani jako konsultanci dochodzeniowi. Proszę przeczytać ogłoszenie.
Przeczytałem.
„Deglet Ltd. Pełny zakres usług dla klientów komercyjnych, absolutna dyskrecja. Doświadczeni konsultanci w dziedzinie wywiadu przemysłowego, wykrywania oszustw, elektronicznych środków bezpieczeństwa, sprawdzania danych osobowych. Dochodzenia biznesowe wszelkiego rodzaju. Międzynarodowe kontakty.”
Na dole znajdował się numer skrzynki pocztowej w Londynie, numery telefonu i teleksu, jednak bez adresu. Poufne aż do szpiku, pomyślałem.
– Ale nie rozwody? – spytałem zdawkowo.
– Nie rozwody – potwierdził McGregor. – Nie zajmujemy się też egzekwowaniem długów i nie przyjmujemy indywidualnych klientów. Jedynie dochodzenia komercyjne.
Żadne wyobrażenie mrocznych uliczek nie pasowało do McGregora. Co innego sale konferencyjne i weekendy na wsi, to jak najbardziej. Ale nie walka na pięści i podejrzane życie nocne.
– Czy pan osobiście – stuknąłem palcem w wyrwaną z książki telefonicznej stronę – węszy po fabrykach?
– Niezupełnie. – Wydawał się lekko tym ubawiony. – Kiedy zwraca się do nas ewentualny klient, sprawdzam, o co chodzi i co trzeba będzie zrobić, a następnie sam lub z kolegami, zależnie od skali problemu, planuję, w jaki sposób można osiągnąć pożądane rezultaty.
Zapanowała chwila milczenia, podczas której zastanawiałem się, co właściwie powiedział mi dotychczas, a co przemilczał. Unikałem wszelkich bezpośrednich pytań, wreszcie spytałem jedynie: – Nie ma pan lepszych wizytówek niż fotokopie książki telefonicznej?
Niezmieszany odparł: – Nie ogłaszamy się nigdzie indziej. Nie mamy żadnych folderów ani broszurek, jedynie osobiste wizytówki. Przyniosłem fotokopię, żeby przekonać o naszym istnieniu i pokazać, czym się zajmujemy.
– Wszyscy klienci zgłaszają się do was z książki telefonicznej? – spytałem.
Skinął głową. – I dzięki poczcie pantoflowej. Poza tym, że zadowoleni klienci zgłaszają się ponownie, ilekroć nas potrzebują, co, może mi pan wierzyć, w dużych korporacjach zdarza się nieustannie.
– Lubi pan swoją pracę?
– Bardzo.
Słyszałem spokojną pewność w jego głosie i pomyślałem, że nie jestem myśliwym i nigdy nie będę. Na pewno nie ja, który przemykam się przez furtki, żeby uniknąć skakania przez płoty, nawet jeśli lis ucieka.
– Czasami – zaczął niedbale – zlecają nam dochodzenie w dziedzinach, w których nasi stali współpracownicy nie czują się najpewniej.
Wpatrywałem się w swoją kawę.
– Potrzebujemy kogoś, kto zna się na whisky. Kto potrafi odróżnić whisky słodową od zbożowej, co zdaniem Flory pan akurat potrafi.
– Ktoś, kto odróżni morze zboża od wielkiej, szarozielonej, mętnej rzeki Limpopo? – spytałem. – Proszę pamiętać, że w rzece Limpopo roiło się od krokodyli.
– Nie proszę pana o podjęcie jakichkolwiek niebezpiecznych działań – wyjaśnił rozsądnie.
– Nie – przyznałem z westchnieniem. – Proszę mówić dalej.
– Co pan robi w niedzielę?
– Otwieram sklep od dwunastej do drugiej. Myję samochód. Rozwiązuję krzyżówki. – Niech to wszystko diabli wezmą, pomyślałem.
– Czy poświęciłby mi pan resztę dnia od drugiej? – spytał. Brzmiało to niegroźnie, a poza tym wiązało mnie z nim jeszcze jakieś poczucie koleżeństwa po naszych działaniach w namiocie. Zresztą niedziele mimo wszystko były deprymujące, nawet bez furgonów do przewozu koni.
– W porządku – odparłem. – Od drugiej. Co mam robić? Zdawało się, że niezbyt mu spieszno, żeby mi to powiedzieć.
– Czy wszystkie whisky zbożowe smakują tak samo? – spytał.
– Właśnie dlatego potrzebuje pan prawdziwego eksperta. Odpowiedź brzmi: niezupełnie, ale różnice są nieznaczne. Zależą od rodzaju ziarna, od wody i od tego, jak długo alkohol leżakował.
– Leżakował?
– Świeżo wydestylowana szkocka pali gardło żywym ogniem i drapie w język. Żeby nadawała się do picia, musi być przechowywana w drewnianych beczkach co najmniej przez trzy lata.
– Tylko w drewnianych?
– Tak. Drewno oddycha. W drewnianych beczkach każdy alkohol łagodnieje, natomiast w pojemnikach metalowych czy szklanych nigdy się nie zmienia. Można trzymać w szklanym naczyniu świeżo przedestylowany alkohol przez tysiąc lat i w chwili otwarcia będzie równie ostry jak w dniu, w którym wlano go do butelki.
– Człowiek uczy się całe życie…
– Ale – dodałem po chwili milczenia – praktycznie nikt nie sprzedaje czystej zbożowej whisky. Nawet najtańsza, sprzedawana hurtowo, jest mieszaniną zboża i słodu, chociaż czasami dodatek słodu przypomina szczyptę soli dosypaną do basenu pływackiego.
– Flora twierdzi, że według pana odnosi się to do niektórych szkockich w „Silver Moondance” – powiedział McGregor.
– Rzeczywiście. W barze sprzedawano to z butelki Bell’s, a w restauracji jako Laphroaig.
McGregor poprosił o rachunek. – Początkowo nie była to moja sprawa – mówił bez zbytniego zaangażowania, wybierając kartę kredytową. – Jeden z kolegów przekazał mi ją, bo wydawało się, że zaczyna podchodzić coraz bliżej mnie.
– Chce pan powiedzieć – pytałem zaskoczony – że pańska firma interesowała się już wcześniej „Silver Moondance”?
– Tak.
– Ale dlaczego? W związku z czym?
– W związku ze skradzioną szkocką, której szukaliśmy. I wydaje się, drogi Tony, że pan ją znalazł.
– Wielkie nieba! Znalazłem i znowu zgubiłem.
– Niestety. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Choć oczywiście, nie jest to pańska wina. Gdyby sekretarz Jacka nie był tak przywiązany do Laphroaig… gdyby Larry Trent nie zaprosił go na kolację… Można tak cofać się w nieskończoność, gdybając, ale to do niczego nie prowadzi. Zbliżaliśmy się delikatnie do „Silver Moondance”, kiedy furgon staranował namiot i naprawdę nie pozbawiony ironii jest fakt, że nie miałem najmniejszego pojęcia, że właściciel tego lokalu, Arthur Lawrence Trent, trenował konie u Jacka. Podobnie jak nie wiedziałem, że był na przyjęciu. Nie wiedziałem, jak on wygląda… więc nie zorientowałem się, że znajdował się wśród nieboszczyków. Gdybym wiedział, że będzie na przyjęciu, poprosiłbym Jacka i Florę, żeby nas z sobą poznali. – Wzruszył ramionami. – Znowu gdybanie.
– Ale… pan go śledził? – spytałem.
– Nie – odparł z uśmiechem McGregor. – Podejrzewaliśmy jego pracownika. Człowieka o nazwisku Zarac.
Jestem pewien, że rozdziawiłem gębę. Gerard McGregor spokojnie załatwiał płacenie rachunku i spoglądał na mnie z pobłażliwym zrozumieniem.
– No właśnie, on nie żyje – stwierdził. – I naprawdę znaleźliśmy się dokładnie w punkcie wyjścia.
– Nie uważam, że Zarac to problem bez krokodyli – skwitowałem to chłodno.
Prawie całą sobotę spędziłem w pobliżu telefonu, wśród nieustannych wahań, czy zadzwonić do Flory i poprosić o numer McGregora, co pozwoliłoby mi odwołać niedzielne spotkanie. Jeśli tego nie zrobię, zjawi się o drugiej i porwie mnie nie wiadomo dokąd na spotkanie ze swoim klientem, którego szkocka odnalazła się na moim języku. (Prawdopodobnie.)
W końcu zadzwoniłem do Flory, ale nawet kiedy odebrała telefon, nadal nie mogłem się zdecydować.
– Jak Jack? – spytałem.
– Kochany Tony, obawiam się, że jest w fatalnym humorze. Lekarze chcą go zatrzymać w szpitalu jeszcze przez kilka dni. Wetknęli mu pręt do kości, chyba przebili się przez szpik i chcą się upewnić, że wszystko się poukładało, zanim pozwolą mu dreptać o kulach.