Выбрать главу

– A jak ty się czujesz?

– Z każdym dniem lepiej.

– Wasz przyjaciel – zacząłem powoli – przyszedł się ze mną zobaczyć… Gerard McGregor.

– Ach tak – rzuciła ciepło Flora. – To taki miły człowiek. A jego żona jaka kochana. Powiedział, że obydwaj pomogliście wielu osobom w tamtą niedzielę. Pytał o ciebie i obawiam się, mój drogi Tony, że dużo mu o tobie opowiedziałam, a potem o wszystkim, co się wydarzyło w „Silver Moondance”. Wydawał się tym okropnie zaciekawiony, choć kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że strasznie się rozgadałam.

– Chyba nie miał nic przeciwko temu – pocieszyłem ją. – A wiesz… czym on się zajmuje?

– Jest jakimś konsultantem od biznesu. Tak mi się zdaje. Nie uważasz, że te wszystkie profesje są tak mało sprecyzowane? W każdym razie ciągle jeździ po całym kraju, a Tina… to jego żona… nigdy nie wie, kiedy on wróci.

– Znasz ich od dawna?

– Spotykaliśmy ich wielokrotnie na przyjęciach u różnych ludzi, zanim poznaliśmy ich naprawdę, co nastąpiło mniej więcej przed rokiem.

– Chodzi mi o to… czy zawsze mieszkali w tej okolicy?

– Chyba dopiero od pięciu lat. Niedawno mówili, o ile bardziej wolą to od Londynu, mimo że Gerard musi więcej podróżować. Tony, skarbie, on jest taki inteligentny, że to po prostu się z niego wylewa. Mówiłam mu, że powinien kupić u ciebie jakieś wino, więc może to zrobi.

– Niewykluczone. A masz może numer jego telefonu?

– Oczywiście – potwierdziła uszczęśliwiona Flora. Zapisałem ten numer i skończyliśmy rozmowę, a kiedy o dziewiątej zamykałem sklep, nadal wpatrywałem się niezdecydowanie w te zapiski.

Spodziewałem się, że może pan się wycofa – powiedział, kiedy przyjechał po mnie o drugiej następnego dnia.

– O mało tego nie zrobiłem.

– Dlaczego nie?

– Pewnie z ciekawości.

Uśmiechnął się. Żaden z nas nie wspomniał, że to właśnie ciekawość napytała Słoniątku wielkich kłopotów z krokodylami w rzece Limpopo, choć ja dobrze o tym pamiętałem, a Gerard, jak miałem się do niego zwracać, należał do pokolenia, dla którego Takie sobie bajeczki były czymś absolutnie oczywistym.

Tego popołudnia ubrany był w wełnianą kraciastą koszulę, krawat robiony na drutach i tweedową marynarkę, podobnie jak ja. Powiedział, że jedziemy do Watford.

Wyczułem w nim natychmiastową zmianę w momencie, kiedy się zaangażowałem, ale w sensie dosłownym ujechaliśmy już za daleko, żeby go poprosić o zawrócenie z drogi. Zniknęła gdzieś duża część powierzchownych manier towarzyskich, a ich miejsce zajęła bezwzględna profesjonalna postawa, która wepchnie z powrotem w gardło pytającego każde nieistotne uwagi. Słuchałem więc w milczeniu, a on mówił przez cały czas, patrzył prosto przed siebie, bynajmniej nie zerkał w moim kierunku dla sprawdzenia reakcji.

– Nasz klient nazywa się Kenneth Charter, dyrektor i założyciel firmy Charter Carriers Ltd, która zajmuje się lądowym przewozem płynów w cysternach. Firma przewiezie niemal każdy płyn, naturalnie w granicach rozsądku, pod jednym warunkiem, że potem można będzie dokładnie wymyć cysternę i przygotować ją na zmianę zawartości. Dzisiejszy kwas chlorowodorowy nie może zatruć w następnym tygodniu pestycydów.

Jechał równo, niezbyt szybko, ale z wielkim wyczuciem przestrzeni. Stosunkowo nowy mercedes miał pluszową tapicerkę i orzechową deskę rozdzielczą, automatyczne biegi wchodziły z cichym mruknięciem.

– Więcej niż połowa jego zamówień dotyczy przewozu różnego typu łatwopalnych alkoholi, do tej kategorii zalicza się również whisky. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście opłaca im się, jeśli da się tak urządzić, by brać kolejny załadunek w pobliżu miejsca poprzedniego wyładunku, przy czym ograniczeniem jest tu ponownie sprawa wyczyszczenia cysterny. W centrali w Watford mają urządzenia do czyszczenia parą i odczynnikami chemicznymi, co nie wszędzie jest tak łatwo dostępne. W każdym razie jedna z regularnych tras sprowadzała się do wożenia dżinu do Szkocji, skąd po wypłukaniu cysterny wodą przywożono whisky.

Przestał mówić, przejeżdżając przez miasteczko o wąskich uliczkach, po czym znowu podjął temat: – Szkocka w cysternie traktowana jest tak, jakby nadal była w magazynie. To znaczy nadal objęta jest kontraktem. Cło nie zostało jeszcze opłacone.

Skinąłem głową, ponieważ wiedziałem o tym.

– Cysterny Chartera mieszczą sześć tysięcy galonów, więc cło od każdego transportu znacznie przekracza sumę stu tysięcy funtów. Sama whisky, jak wiesz, ma stosunkowo niewielką wartość.

Ponownie lekko skinąłem głową. Opłaty cła i akcyzy, podatek VAT i podatek dochodowy płacony przez sklepikarza powoduje, że trzy czwarte ceny sprzedażnej każdej standardowej butelki whisky takim czy innym sposobem trafia do fiskusa. Jedna czwarta opłaca produkcję, butelki, przewóz, reklamę i siłę roboczą od momentu zasiania jęczmienia do opakowania w sklepie. W tym kontekście sam trunek praktycznie nie kosztuje nic.

– Już trzy razy w tym roku cysterna Chartera nie dojechała do miejsca przeznaczenia. Nie byłoby zgodne z prawdą stwierdzenie, że cysternę skradziono, bo za każdym razem się znajdowała. Ale oczywiście bez zawartości. Za każdym razem była to szkocka whisky. Urząd Ceł i Akcyzy natychmiast domagał się opłat, ponieważ szkockiej nie było już w cysternie. Przewoźnicy Chartera dwukrotnie musieli zapłacić.

Przerwał, jakby chciał dać mi czas, żebym pojął to, co powiedział.

– Firma Chartera jest naturalnie ubezpieczona, a w każdym razie była i tu właśnie zaczęły się poważne kłopoty. Ubezpieczający mimo astronomicznej podwyżki stawek za każdym razem, oświadczył ostatnio, że co za dużo, to nie zdrowo, i wstrzymał wypłatę. Odmówili także dalszego ubezpieczania. Firma będzie musiała samodzielnie zdobyć gotówkę, co ich zrujnuje, ale jeszcze ważniejsze jest to, że nie mogą działać bez ubezpieczenia. Ponadto Cła i Akcyza grożą odebraniem licencji na przewóz towarów objętych umową celną, a to wystarczy, by niemal kompletnie zrujnować firmę. – Znowu zamilkł na kilka sekund. – Ludzie z akcyzy prowadzą dochodzenie w sprawie ostatniej kradzieży, ale głównie dlatego, że chcą dostać swoje opłaty, policja też prowadzi śledztwo, nie wykraczające jednak poza rutynę. Charter uważa, że to za mało, bo w żadnym razie nie gwarantuje trwania licencji czy przywrócenia ubezpieczenia. Dyrekcja jest skrajnie zaniepokojona i zwróciła się do nas o pomoc.

W tym momencie pędziliśmy po M40. Po kolejnym przedłużającym się milczeniu Gerard w końcu się odezwał: – Jakieś pytania?

– No… chyba z tuzin.

– Na przykład?

– Na przykład: dlaczego zawsze ginęła szkocka, a nie dżin? Na przykład: czy zawsze był to ten sam kierowca i ta sama cysterna? Na przykład: co się stało z kierowcą, czy powiedział coś na ten temat? Na przykład: jak wiążesz to z Zarakiem?

Uśmiechnął się, pokazując zęby, co zdawało się wyrazem zachwytu.

– Coś jeszcze? – zapytał.

– Na przykład: skąd wyrusza szkocka i dokąd ma dojechać, ilu oszustów znaleźliście w każdym z tych miejsc, czy Kenneth Charter ufa pracownikom swojego biura, dlaczego środki bezpieczeństwa zawiodły po raz trzeci?

Umilkłem, a on powiedział bez sarkazmu: – To na razie wystarczy. Mogę odpowiedzieć, że nie, nie zawsze był to ten sam kierowca, ale zawsze ta sama cysterna. Znajdowała się za każdym razem w Szkocji na parkingach przydrożnych kawiarni, zawsze jednak z tak dużą liczbą dodatkowych mil na liczniku, że mogła dojechać do Londynu czy Cardiff i z powrotem.

Znów zamilkł.

– Kierowcy nie pamiętają, co im się przytrafiło – dodał po chwili. Zamrugałem z niedowierzaniem. – Nie pamiętają?