– Nie. Pamiętają moment wyjazdu. Pamiętają drogę aż do granicy z Anglią, gdzie wszyscy zatrzymują się w przydrożnej stacji obsługi na siusiu. Zatrzymują się na dwóch różnych stacjach. Żaden nie pamięta niczego poza tym, że obudził się w rowie. Ale nigdy w tym samym. – Uśmiechnął się. – Po drugiej kradzieży Kenneth Charter zarządził, że na tej trasie nie wolno niczego jeść ani pić w lokalach. Kierowcy mieli zabierać niezbędny prowiant z domu. Ale mimo wszystko musieli zatrzymać się z powodu tak zwanej naturalnej potrzeby. Policja twierdzi, że złodzieje za każdym razem musieli jechać za cysterną, czekając na ten moment. Kiedy kierowca wysiadł z szoferki, wstawiali tam otwarty kanister z gazem… może z podtlenkiem azotu, który nie ma żadnego zapachu i działa szybko… używają go dentyści… a kiedy szofer wsiadał, tracił przytomność, zanim zdążył ruszyć.
– Z jaką regularnością jeździli tą trasą? – spytałem.
– Zazwyczaj dwa razy w tygodniu.
– Zawsze ta sama cysterna?
– Nie. Charter rezerwuje cztery cysterny wyłącznie do napojów pitnych. A więc jedna z nich. Pozostałe trzy jeżdżą tą trasą równie często, ale nikt ich nie tknął. To może być przypadek, ale nie musi.
– Jak dawno temu zginął ostatni ładunek?
– W środę minęły trzy tygodnie.
– A poprzednie?
– Jeden w kwietniu, jeden w czerwcu.
– To znaczy trzy w ciągu sześciu miesięcy – stwierdziłem ze zdumieniem.
– Dokładnie.
– Nic dziwnego, że ubezpieczenie się buntuje.
– Mmm. – Przez chwilę prowadził w milczeniu, po czym powiedział: – Za każdym razem whisky przeznaczona była pod ten sam adres, do rozlewni w Watford, w północnym Londynie. Jednak szkocka nie zawsze pochodziła z tej samej destylatorni czy tego samego magazynu. Skradzione ładunki pochodziły z trzech różnych miejsc. Ostatni z magazynu w pobliżu Helensburgh w hrabstwie Dunbarton, ale wyjazd stamtąd odbył się normalnie i nie przypuszczamy, żeby tam zaczynały się kłopoty.
– A rozlewnia?
– Nie jesteśmy całkiem pewni, ale sądzimy, że nie. Ślad prowadzący do „Silver Moondance” wydawał się tak przekonujący, że postanowiliśmy od tego zacząć.
– Jaki to był ślad?
Nie odpowiedział od razu, dopiero po chwili: – Myślę, że będzie lepiej, jeśli Kenneth Charter sam ci to powie.
– W porządku.
– Muszę ci jeszcze wyjaśnić, że firmy często zwracają się o pomoc do nas dlatego, że niekoniecznie chcą ujawniać pewne sprawy policji. Na przykład, bardzo często wolą same załatwiać sprawy malwersacji. Na pewno nie zawsze chcą wnosić oskarżenie, chcą po prostu zastopować oszustwo. Publiczne przyznanie się do niewykrytych wcześniej malwersacji może być bardzo niewygodne.
– Rozumiem.
– Kenneth Charter powiedział mi pewne rzeczy w zaufaniu, ale nie podzielił się nimi ani z policją, ani z Urzędem Ceł i Akcyzy. Chce, żeby jego firma transportowa przetrwała, ale nie za wszelką cenę. Nie w przypadku, gdyby wymagało to zbyt wysokiej ceny od niego osobiście. Zgodził się, żebym cię zaangażował jako konsultanta, ale jemu pozostawię decyzję o tym, ile zechce ci powiedzieć.
– W porządku – oświadczyłem ugodowo.
Zjechaliśmy z autostrady, Gerard zaczął kluczyć w półpodmiejskiej plątaninie uliczek na północ od Londynu, gdzie jedno miasteczko przechodzi w drugie bez wyraźnej granicy.
– Jesteś niewymagającym człowiekiem – zauważył po chwili.
– A czego miałbym wymagać?
– Może na przykład zapytać, ile wynosi honorarium konsultanta? Może, jakie są warunki tej pracy? Zabezpieczenia?
– Życie jest jak pogoda – powiedziałem kwaśno. – Co ma być, to będzie. Nawet przy słonecznej prognozie można się zmoczyć…
– Fatalista.
– Kiedy pada, nic na to nie poradzisz.
Spojrzał na mnie chyba po raz pierwszy, odkąd wyruszyliśmy w drogę, wątpię jednak, by wiele wyczytał z mojej twarzy. Mówiłem te słowa nie z goryczą, raczej ze znużeniem wynikającym z niemożliwości dojścia do ładu z moim własnym prywatnym potopem. Prawdę mówiąc, bardzo mnie interesowała skradziona szkocka i cysterny, ale było to zainteresowanie na którymś z wyższych czy niższych poziomów, nie na tym głębokim, który liczył się naprawdę.
Jakby wyczuwając to, Gerard spytał: – Zrobisz dla mnie, co będziesz mógł?
– Tyle, na ile mnie stać. Tak.
Skinął głową, jakby na chwilę rozwiały się jego wątpliwości i skręcił na tereny przemysłowe, gdzie jak grzyby na cemencie wyrosły ostatnio niewielkie fabryczki. Na czwartej po prawej widniał napis „Charter Carriers Ltd”; na białej tablicy nad wejściem duże czerwone litery, a niżej, na ziemi, niby prosiaki przyssane do maciory, stały w długim szeregu srebrne cysterny, wszystkie zwrócone frontem do dziedzińca.
9
Kenneth Charter zupełnie nie odpowiadał moim wyobrażeniom; pewnie spodziewałem się poznać przysadzistego londyńczyka o gburowatych manierach. Mężczyzna, który wyszedł powitać nas w hallu tuż za szklanymi frontowymi drzwiami, był wysoki, szczupły, rudawy i zabawny. Miał zdecydowanie bardziej szkocki akcent niż słyszalne w głosie Gerarda słabe ślady Highlandów.
– Czy to jest ten konsultant? – spytał z rozbawieniem. Mój młody wiek wydal mu się raczej zabawny niż problematyczny. – Nie jest pan siwym staruszkiem, co? – Mocno uścisnął moją dłoń. – No to chodźmy. A co tam u pana, panie McGregor?
Zaprowadził nas do kwadratowego, nieciekawego biura o kremowych ścianach i wskazał ręką dwa krzesła z wysokimi oparciami, które stały przed dużym bezpretensjonalnym i nowoczesnym biurkiem. Na podłodze leżała praktyczna brązowa wykładzina, stał rząd szafek z segregatorami, na ścianie wisiała duża mapa Wysp Brytyjskich oprawiona w ramkę; w biurze panował wyraźny chłód, co mogło, ale nie musiało wynikać z faktu, że była niedziela. Kenneth Charter zdawał się tego nie zauważać, nawet o tym nie wspomniał. Pewnie zwyczajem Szkotów w komforcie dopatrywał się grzechu, oszczędność uważał za cnotę i tkwił w niezachwianym przekonaniu, że moralność możliwa jest wyłącznie w zimnym klimacie.
Zasiedliśmy z Gerardem na wskazanych krzesłach. Kenneth Charter usadowił się za biurkiem na obrotowym fotelu, na którym niedbale wychylił się do tyłu.
– Co pan powiedział temu miłemu ekspertowi? – zapytał i bez widocznych oznak niepokoju przysłuchiwał się podsumowaniu Gerarda.
– No cóż – zwrócił się do mnie dobrodusznie, kiedy Gerard skończył – chciałby pan wiedzieć, jakiego napoju pan szuka. A może potrafisz to odgadnąć, chłopcze, co? – W jego bardzo niebieskich oczach kryło się wyzywające pytanie, a ja szybko przebiegałem w pamięci przypadkowe drinki w domach klientów, aby porównać je ze wspomnieniami z „Silver Moondance”. Pod wpływem całkiem irracjonalnego impulsu powiedziałem: – Rannoch.
Charter uśmiechnął się cynicznie i zwrócił się do Gerarda:
– To znaczy, że jednak pan mu powiedział.
Gerard pokręcił przecząco głową. Ale robił wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Wydawało się, że już przy pierwszym podejściu jego konsultant się popisał.
– Domyśliłem się. Sprzedaję ten gatunek. Kilkakrotnie próbowałem tej whisky. Niewiele gatunków whisky przewozi się w cysternach i butelkuje w Anglii. Rannoch… po prostu do tego pasował.
– Bardzo dobrze. – Otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej pełną butelkę whisky Rannoch, znajomą etykietkę zdobiła imponująca postać mężczyzny w szkockiej spódniczce w czerwono-żółtą kratę. Zauważyłem, że pieczęć była nienaruszona i Charter najwyraźniej nie miał zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. – Świąteczny prezent od rozlewni – wyjaśnił.