– Na ostatnie Boże Narodzenie? – spytałem.
– Oczywiście. W tym roku już nie będzie takiego prezentu, prawda?
– Chyba nie – powiedziałem niepewnie. – Ale… ta butelka bardzo długo nie została otwarta.
Zachichotał. – Ja nie piję alkoholu, chłopcze. Miesza w głowie i niszczy wnętrzności. A co więcej, nie znoszę tego smaku. Potrzebujemy kogoś takiego jak pan, boja nie rozróżniłbym tego skradzionego płynu od wody z gaśnicy, gdyby nagle zapełnił się nim staw w moim ogrodzie.
– Złote rybki pewnie by pana o tym poinformowały. Wszystkie by zdechły.
– Czy ma pan profil tego ładunku? – spytałem.
– Czy mam co?
– No… jego skład. Co weszło do mieszanki. Powinien pan dostać dokładny wykaz od destylatora, jak przypuszczam. Profil to rodzaj chemicznej analizy w formie wykresu… przypomina trochę widok Nowego Jorku. Każdy składnik ma inny zarys. Dla niektórych ludzi profil jest bardzo ważny… Japończycy importują szkocką tylko na podstawie profilu, choć prawdę mówiąc, idealny profil może mieć straszny smak. W każdym razie profile są absolutnie dokładne. Tak jak typy ludzkich tkanek… badania znacznie bardziej zaawansowane niż zwykłe badanie krwi.
– Mogę panu powiedzieć jedynie, że miało to pięćdziesiąt osiem procent alkoholu. Jak zawsze Rannoch. Mam to tutaj na kwicie przewozowym. – Wyjął z szuflady deklarację celno-akcyzową i przesunął ją po biurku w moją stronę. – Nie pytam, co tam jest, po prostu to transportuję.
– Zaraz się zabierzemy do tego profilu – mruknął Gerard.
– Cło pewnie już to zrobiło – powiedziałem. – Mają odpowiednie wyposażenie do chromatografii gazowej.
Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie, że Gerard ma do mnie żal, że po drodze nie powiedziałem mu o profilach, ale wtedy nie przyszło mi to do głowy.
– Chodzi mi o to – zacząłem – że jeśli wzięli próbkę z destylarni i porównali z próbką, którą policja pobrała w „Silver Moondance”, to już na pewno wiedzą, czy się zgadza, czy nie.
Zapanowało milczenie. W końcu Gerard chrząknął i powiedział:
– Może jednak wtajemniczy pan Tony’ego, co doprowadziło nas do „Silver Moondance”. Bo w tym momencie nie ma żadnego powodu, żeby Urząd Ceł kojarzył ten lokal ze skradzioną cysterną czy porównywał próbki. Nie zdają sobie sprawy, że istnieją jakiekolwiek powiązania.
Rzuciłem tylko „aha”, a Kenneth Charter szukał natchnienia na suficie, przechyliwszy krzesło tak daleko do tyłu, że powinno się przewrócić. W końcu krzesło z hałasem opadło do przodu, a on obdarzył mnie pełnym blaskiem swoich niebieskich oczu.
– Chłopcze, najpierw obietnica milczenia.
Popatrzyłem na Gerarda, który skinął głową tak nonszalancko, jakby podobne wymagania stanowiły chleb powszedni w jego pracy, co pewnie było prawdą.
– Obiecuję milczenie – powiedziałem.
Kenneth Charter skwitował to szybkim ruchem głowy, jakby uważał dotrzymywanie obietnic za rzeczjak najbardziej normalną, następnie wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył środkową szufladę swojego biurka. Nie musiał długo szukać. Wyciągnął niewielki notes i położył przed sobą na biurku, naturalna dobroduszność jego twarzy ustąpiła miejsca czemuś, co przypominało posępność.
– Można ufać temu chłopcu? – spytał Gerarda.
– Sądzę, że tak.
Charter westchnął, sięgnął do notesu, który najwyraźniej otworzył się na najczęściej oglądanej stronie.
– Proszę to przeczytać. – Obrócił notes tak, żebym mógł czytać, ale nadal przytrzymywał go kciukiem.
„To” okazało się bardzo długim numerem telefonu, zaczynającym się od 0735, czyli numeru kierunkowego Reading i okolicy, pod spodem zapisano jeszcze dwie linijki.
„Powiedzieć Z UNP 786 Y bierze B’s Gin pon. ok. 10.”
– Przeczytałem. – Nie bardzo wiedziałem, czego się ode mnie oczekuje.
– Coś to dla pana znaczy?
– Pewnie jest to numer „Silver Moondance”, a Z to Zarac?
– Zgadza się. A UNP 786 Y to numer rejestracyjny mojej cysterny. – Jego głos był chłodny i pozbawiony emocji.
– Rozumiem.
– Berger’s Gin to miejsce, z którego wyruszył ładunek o 10.15 dokładnie miesiąc temu. Jutro będzie równy miesiąc. Kierowca pojechał do Szkocji, dostarczył dżin, cysternę przepłukano w Glasgow, następnie wziął ładunek whisky w magazynie Fairleya koło Helensburgha w hrabstwie Dunbarton. Wyruszył stamtąd w środę rano. W środę wieczorem nie zjawił się w rozlewni. W czwartek rano wiedzieliśmy już, że jakaś cysterna stoi na parkingu przed zajazdem dla kierowców na obrzeżach Edynburga, została jednak zidentyfikowana dopiero w piątek, ponieważ zmieniono jej numery rejestracyjne. Zarekwirował ją Urząd Cel i Akcyzy i do tej pory jej nie dostaliśmy.
Popatrzyłem na Gerarda i znowu na Kennetha Chartera.
– A pan wie – spytałem powoli – kto napisał tę wiadomość?
– Owszem, wiem. Mój syn.
Sprawa się mocno komplikuje, co Gerard dawał do zrozumienia.
– Uhm… – Starałem się, żeby moje pytanie zabrzmiało równie obojętnie jak głos Chartera. – A co mówi pański syn? Wie, gdzie się podziała zawartość cysterny? Bo… sześć tysięcy galonów szkockiej nie da się tak łatwo ukryć, a w „Silver Moondance” nie wykorzystano by tyle nawet przez sześć lat, nie mówiąc już o sześciu miesiącach…
O ile to możliwe, jego oczy stały się jeszcze bardziej intensywnie niebieskie.
– Nie rozmawiałem z moim synem. Przed dwoma tygodniami pojechał na wakacje do Australii i nie spodziewam się jego powrotu przed upływem trzech miesięcy.
W tym stwierdzeniu dało się wyczuć zadowolenie z tego powodu, tak mi się przynajmniej zdawało. Zdrada potomka nie tyle go przygnębiała, ile wydawała się co najmniej dziwna. Uśmiechnąłem się do niego dość bezmyślnie, a on ku mojemu zdumieniu odpowiedział mi niespodziewanym i szczerym uśmiechem.
– Ma pan rację – powiedział. – Jeśli o mnie chodzi, ten gnojek może tam zostać na zawsze. Na pewno nie staram się ściągnąć go do domu. Nie chcę, żeby został oskarżony, sądzony, a może wtrącony do więzienia. Zdecydowanie nie chcę, żeby mój syn znalazł się za kratkami, przynosząc wstyd całej rodzinie. Żeby matka musiała przez niego płakać, żeby siostra miała zmarnowany ślub, a jego brat napotykał trudności w uzyskaniu dyplomu prawa. Gdybym musiał wszystko sprzedać, zrobię to. Wystarczy mi jeszcze, żeby zacząć od nowa gdzie indziej. Na tym skończą się szkody, jakie ten gnojek może wyrządzić. Nie pozwolę, żeby sprowadzał na rodzinę gorsze nieszczęścia.
– Oczywiście. Mówił pan, że kiedy wyjechał do Australii…?
– Wczoraj minęły dwa tygodnie, mój chłopcze. Sam go odwiozłem na lotnisko Heathrow. Po powrocie do domu znalazłem ten notes na podłodze w samochodzie. Wypadł mu z kieszeni. Teraz pewno poci się ze strachu, marząc o tym, by się okazało, że ten notes nie wpadł akurat mnie pod nogi. Zajrzałem do środka tylko po to, żeby się przekonać, że należy do mojego syna. – Charter wzruszył ramionami i wrzucił notes z powrotem do szuflady. – Co do tego nie ma wątpliwości. Jego charakter pisma. Niewiele tu jest, kilka telefonów i spisy rzeczy do załatwienia. Od dzieciństwa zapisuje, co ma zrobić.
Wokół ust Kennetha Chartera pojawił się wyraz żalu. Każdego syna, pomyślałem, kocha się, kiedy jest mały, zanim jako dorosły sprawi rozczarowanie.
– Przykuł moją uwagę numer cysterny. Mówię panu, że zrobiło mi się niedobrze. Własny syn! Policja, cło i akcyza wszędzie szukali oszusta, który poinformował złodziei, a on tymczasem był tu, w moim własnym domu! – Pokręcił głową zdegustowany. – Wtedy posłuchałem rady znajomego przedsiębiorcy, którego kłopoty bez szumu rozwiązano, i zwróciłem się do firmy Deglet’s. A potem do pana McGregora. Tak to wygląda, mój chłopcze.