Syn Kennetha Chartera wyjechał do Australii dziesięć dni po kradzieży szkockiej i tydzień przed tym, nim furgon stoczył się do namiotu, myślałem. Jeśli rzeczywiście był w Australii, to nie miał nic wspólnego ze zniknięciem alkoholowych aktywów z „Silver Moondance” i morderstwem Zaraca. Jego ojciec powinien być wdzięczny choćby za tak drobne dary losu.
– Czy pański syn mógłby bez trudu dowiedzieć się, kiedy dokładnie cysterna wyruszy po whisky? – spytałem nieśmiało.
– W kwietniu mógłby to zrobić bez trudu. Ale w czerwcu niezupełnie. A w zeszłym miesiącu byłoby to cholernie trudne. Ale o to chodzi, że nie miałem pojęcia, iż muszę się mieć na baczności tak blisko domu. – Kenneth Charter wstał, zdawało się, że prostowanie wysokiej sylwetki trwało bez końca. Chwycił ramę mapy Wysp Brytyjskich, szarpnął nią, a mapa odsunęła się od ściany niczym drzwi i odsłoniła kolejną mapę pod spodem.
Był to równocześnie kalendarz dostaw z długą kolumną numerów rejestracyjnych cystern w lewym dolnym rogu i z datami na górze.
– Cysterny – wyjaśnił zwięźle Charter, wskazując numery. – Trzydzieści cztery. A tu szósta od góry jest UNP 786 Y.
Od tego numeru odchodziła linia z napisem: wyłączona z ruchu. Przy innych cysternach nalepione były wielokolorowe kartki, niebieskie, zielone, czerwone, żółte, szare, fioletowe, pomarańczowe. Na każdej wir dniał ręczny zapis.
– Używamy nalepek dla oszczędzenia czasu – powiedział Charter. – Na przykład fiolet zawsze oznacza kwas chlorowodorowy. Od razu wiadomo, która cysterna go wiezie. Na nalepce jest napisane skąd i dokąd. Szara nalepka do dżin, żółta – whisky. Czerwona wino. Niebieska kwas siarkowy. Zieleń to któryś z licznych środków dezynfekcyjnych. I tak dalej. Moja sekretarka, do której mam absolutne zaufanie, bo pracuje ze mną dwadzieścia lat, wypisuje nalepki i sporządza grafiki. Nigdy nie uprzedzamy kierowców, dokąd jadą ani co wiozą, dowiadują się o tym dopiero w ostatniej chwili. Regularnie zmieniają cysterny. Często dokonujemy zamiany kierowców w ostatnim momencie. Bo niektóre z tych ładunków mogłyby się okazać niebezpieczne, gdyby się znalazły w niepowołanych rękach. Obowiązuje żelazna zasada, że drzwiczki szoferki muszą być zamknięte na klucz, nawet jeśli kierowca tylko na moment wysiada. Wszyscy trzej szoferzy skradzionych ładunków przysięgają, że zamykali je i po powrocie nie znaleźli niczego niepokojącego. Zawsze byliśmy ostrożni i aż do tego roku mieliśmy szczęście. – W jego głosie zabrzmiał nagle hamowany gniew. – Trzeba było dopiero mojego syna… mojego własnego syna… żeby skruszyć nasz system.
– Zakładam, że mógł tutaj wchodzić? – zapytałem.
– Nie robił tego często. Powiedziałem mu, że jeśli nie będzie pracował w firmie, lepiej niech się trzyma z daleka. Musiał się tu jakoś wślizgnąć, ale nie wiem jak. Oczywiście wiedział o tej mapie. Ale po pierwszych dwóch kradzieżach nie pozwoliłem wypisywać nalepek whisky, na wypadek gdyby przeciek pochodził z naszej firmy. Żółte nalepki, widzi pan? Wszystkie puste. Więc gdyby zobaczył żółtą naklejkę dla tej cysterny na środę, nie dowiedziałby się, skąd zabiera towar. Szara naklejka dżinu na poniedziałek była wypisana, ale tylko miejsce załadunku, nie miejsce przeznaczenia. Gdyby ktoś chciał ukraść ładunek szkockiej, musiałby jechać za cysterną od destylarni Berger’s Gin, żeby się przekonać, dokąd zmierza.
Zmarszczyłem brwi, bo ta teoria wydała mi się zbyt daleko posunięta, ale Gerard kiwał głową, jakby takie zaangażowanie w sztukę złodziejstwa było na porządku dziennym.
– I niewątpliwie tak właśnie było – odezwał się. – Pozostaje tylko pytanie, komu Zarac przekazał wiadomość? Sam nie brał udziału w tym wydarzeniu. Nie oddalił się od „Silver Moondance” na czas wystarczająco długi, na pewno był w pracy we wtorek i w środę, zarówno podczas lunchu, jak i wieczorem, jeszcze po północy. Sprawdziliśmy.
Moje myśli odeszły od problemu, który nie był mi tak szczególnie bliski (a poza tym nierozwiązywalny). Skupiłem całą uwagę na nielicznych czerwonych nalepkach wykresu. Wszystkie informacje na nich zostały zdecydowanie przekreślone, podobnie zresztą jak na nalepkach szarych. Kenneth Charter zauważył, czemu się przyglądam, uniósł pytająco swoje gęste brwi Szkota.
– Wino – powiedziałem, niemal usprawiedliwiająco. – Mówił pan, że czerwone to wino?
– Zgadza się. Wszystkie te przewozy trzeba było odwołać. Normalnie odbieramy je z Francji i dostarczamy tu niedaleko do hurtownika, który sam je rozlewa w butelki. Kiedyś woziliśmy dużo więcej wina, ale teraz Francuzi przeważnie sami rozlewają do butelek. Połowa rozlewni gwałtownie szuka zamówień. Ciężkie czasy, chłopcze. Firmy się zamykają. Nie ze swojej winy. Świat idzie do przodu i zmienia się. Zawsze tak było. Całe życie uczysz się wyrabiać łuki, a tu ktoś wymyśla karabin.
Ukrył swój wykres w sekretnym miejscu pod mapą i wytarł ręce o spodnie, jakby uwalniał się od perfidii własnego syna.
– Ale cysterny nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa – zauważył. – Chce pan je zobaczyć?
Zgodziłem się, bo najwyraźniej stanowiły przedmiot jego dumy. Wyszliśmy z biura, a on starannie zamknął drzwi na klucz. Prowadził nas korytarzem, po którego obu stronach znajdowały się drzwi do biur. Na końcu były potężniejsze drzwi, również zamknięte na klucz. Stamtąd wchodziło się bezpośrednio do dużego pomieszczenia, gdzie przeprowadzano konserwację i czyszczenie całej srebrnej floty. Były tu wszystkie akcesoria samochodowego warsztatu; kanał, lewary, nakrętki ze śrubami, wyposażenie do spawania, stojak z gigantycznymi nowymi oponami. Z sufitu zwisały łańcuchy i podnośniki. W pomieszczeniu tym stały dwie cysterny, którymi zajmowali się mężczyźni w brązowych kombinezonach. Z ich zachowania można było wywnioskować, że wiedzieli o obecności Chartera w firmie w niedzielne popołudnie. Gerarda i mnie obrzucili pobieżnym, pozbawionym ciekawości spojrzeniem.
– Tam – wskazał ręką Charter – w tej zagrodzonej części myjemy zbiorniki, pompy, zawory i węże. Z wierzchu robi to myjnia na zewnątrz.
Ruszył przez warsztat, oczekując, że pójdziemy za nim. Jeden z mechaników zwrócił się do niego po imieniu i powiedział, że są kłopoty z ośką. Ja z ciekawością przyjrzałem się bliżej pierwszej z cystern, która wydała mi się olbrzymia.
Cysterna w przekroju była owalna, wspierała się mocno na ramie, domyślałem się, że miała nisko umieszczony punkt ciężkości, co czyniło ją trochę niebezpieczną na zakrętach. Niska drabinka przyczepiona z tyłu pozwalała wejść na szczyt, gdzie widać było kształty luków i urządzeń ładowniczych. Srebrny metal był niepomalowany, nie zawierał też żadnej informacji o właścicielu, były tam jedynie słowa „Łatwopalny płyn” wypisane niewielkimi czerwonymi literami w pobliżu tyłu cysterny.
Na karoserii szoferki pomalowanej na czerwonawy brąz również nie było żadnego nazwiska, telefonu ani adresu. Cysterna była całkiem anonimowa, podobnie jak wszystkie pozostałe, o czym przekonałem się później. Zabezpieczenia Kennetha Chartera przez lata chroniły ich przed każdym drapieżnikiem poza zdrajcą wewnętrznym.
– Dlaczego on to zrobił? – powiedział Charter zza mojego ramienia, a ja pokręciłem głową w pełnej niewiedzy.
– Jako mały chłopiec zawsze był zazdrośnikiem, ale sądziliśmy, że z tego wyrośnie. – Westchnął. – Im robił się starszy, tym gorsze miał humory, zawsze ponury i cholernie leniwy. Starałem się zwracać do niego łagodnie, a on odpowiadał po chamsku, więc czasami musiałem wychodzić z pokoju, żeby go nie uderzyć. – Zamilkł, zastanawiając się niewątpliwie po raz tysięczny, czy sam nie ponosi winy, choć było to bezpodstawne. – Nie chciał pracować. Zdawał się myśleć, że świat winien mu utrzymanie. Wychodził, ale nie chciał powiedzieć dokąd, nie ruszył nawet palcem, żeby pomóc matce w domu. Cały czas wyśmiewał rodzeństwo, brata i siostrę, urocze dzieciaki. Zapłaciłem za jego podróż do Australii, dałem mu nawet trochę pieniędzy na wydatki. Zgodził się pojechać. Miałem nadzieję, że tam mu wbiją trochę rozumu do głowy. – Wysoką postacią wstrząsnął nieznaczny dreszcz. – Nie miałem pojęcia, że dopuścił się jakiegoś przestępstwa. Był nadzwyczaj trudny… Czyż nie zdawał sobie sprawy, że mnie zrujnuje? Czy to go w ogóle obchodziło?