Выбрать главу

Gerard zatrzymał samochód… mężczyzna niosący skrzynkę wina wychodził bokiem z zaplecza mojego sklepu, przytrzymując łokciem drzwi, które starannie zaryglowałem o drugiej po południu. Z okrzykiem wściekłości otworzyłem drzwiczki samochodu.

– Wracaj – ostro nakazał mi Gerard, ale ledwo go słyszałem. – Poszukam telefonu, żeby zadzwonić na policję.

– Następne podwórze – rzuciłem przez ramię. – Poproś Sung Li. – Zatrzasnąłem za sobą drzwiczki i pognałem w stronę furgonetki intruza tak rozjuszony, że nawet nie przyszło mi do głowy niepokoić się o własne bezpieczeństwo. Skrajna głupota, jak mieli mi wypominać absolutnie wszyscy przez cały następny tydzień. Z tym poglądem muszę się zgodzić, patrząc na całą sprawę z pewnej perspektywy.

Mężczyzna, który wyszedł z mojego sklepu, nie zauważył mnie, miał już głowę we wnętrzu furgonetki, ustawiał na podłodze ciężką skrzynkę z winem. Tę pozycję znają dobrze wszyscy mechanicy samochodowi.

Popchnąłem go mocno od tyłu, żeby stracił równowagę, a kiedy to się stało, trzasnąłem go w tyłek drzwiczkami furgonetki. Wrzasnął i zaklął z bólu i oburzenia, ale jego głos z wnętrza furgonetki dotarł jedynie do moich uszu. Nie bardzo mógł się uwolnić: uwięziłem go w furgonetce, przytrzymując drzwiami, spod których wystawały mu nogi. Pomyślałem z głęboką satysfakcją, że bez trudu tak go przetrzymam do powrotu Gerarda.

Niestety, nie wziąłem pod uwagę faktu, że złodzieje mogą pracować parami. Poczułem silny cios u nasady pleców, który rzucił mnie na drzwi furgonetki, i mogę sobie wyobrazić, że pogorszył też sytuację faceta, który do połowy znajdował się w jej wnętrzu. Usiłowałem się obrócić i udało mi się zobaczyć drugiego, bardzo podobnego mężczyznę. Też wynosił skrzynkę wina, którą próbował mnie przedziurawić. Tak to przynajmniej odczułem.

Ten połowicznie uwięziony w furgonetce zaczął wrzeszczeć. Do jego kumpla dotarła chyba pilność tego wezwania, bo nagle przestał cisnąć na moje plecy i porzucił skrzynkę z winem u moich stóp. Dostrzegłem niewyraźnie kędzierzawe czarne włosy, obfite czarne wąsy i oczy, które nikomu nie wróżyły niczego dobrego. Walnął mnie pięścią w szczękę, coś zaklekotało tajemniczo. Kopnąłem go mocno w piszczel.

Nikt mnie nigdy nie uczył walki, bo nie chciałem się tego uczyć. Walka oznaczała przerażające rzeczy, takie jak chęć zranienia, podczas gdy dla mnie sprawą najważniejszą było unikanie ran. Walka prowadziła do paradowania z bronią, do tego, że strzelano do człowieka zza węgła, sprawiała, że samemu też trzeba było kogoś zabić. Walka prowadziła do Krzyża Wiktorii i Medalu za Wzorową Służbę, tak przynajmniej wydawało mi się w dzieciństwie, a męstwo ojca i dziadka odbierałem nie tylko jako nieosiągalne, ale jako obce, jakby należeli oni do odmiennej rasy.

Niefachowa walka, jaką stoczyłem w tamto niedzielne popołudnie, nie miała żadnego związku z męstwem, bo płynęła wyłącznie z furii. Nie mieli żadnego cholernego prawa, myślałem bez tchu, żeby kraść moją własność, i na pewno by tego nie zrobili, gdybym zdołał im przeszkodzić.

Pewnie mieli więcej do stracenia niż ja. Przede wszystkim wolność. Poza tym niewątpliwie dość poważnie uszkodziłem okolice miednicy temu pierwszemu, więc szukał zemsty na miarę swoich możliwości.

Nie było to dokładnie walenie pięściami, raczej chwytanie, kopanie, tłuczenie o twarde powierzchnie i używanie kolan jako tępych narzędzi. Niemal w tym samym momencie, gdy skończył się mój entuzjazm, drugiemu facetowi udało się w końcu to, czego niemal podświadomie cały czas próbował: sięgnął do wnętrza furgonetki przez drzwiczki od strony kierowcy, znajdując się przez sekundę w ryzykownej pozycji, którą niechybnie bym wykorzystał, gdybym nie był tak zajęty złodziejem numer jeden. Zbyt późno uwolniłem się od niego i rzuciłem do przodu.

Numer dwa zdążył już stanąć prosto przy szoferce i nastąpił błyskawiczny koniec walki. Dyszał lekko, ale triumfalnie trzymał strzelbę z krótką lufą podle wycelowaną w moją pierś.

– Cofaj się – rzucił ponuro.

Cofnąłem się.

Błyskawicznie powróciły wszystkie moje odczucia na temat broni palnej. Nagle zrobiło się zupełnie jasne, że nie warto umierać za kilka skrzynek wina. Cofnąłem się o krok, potem drugi, potem trzeci, aż stanąłem plecami przy ścianie tuż przy drzwiach na zaplecze mojego sklepu. Drzwi zazwyczaj zamykały się, jeśli się ich odpowiednio nie podparło, w tym momencie też były zamknięte, ale tylko na klamkę. Gdyby udało mi się wejść, kombinowałem niezbyt pewnie, byłbym bezpieczny; ale równocześnie myślałem, że jeśli spróbuję uciekać przez te drzwi, zastrzeli mnie.

Dokładnie w chwili, gdy przyszła mi do głowy myśl, że mężczyzna ze strzelbą nie wie, czy mnie zastrzelić, czy nie, Gerard wjechał na moje podwórko. Mężczyzna z karabinem obrócił się w jego stronę i opróżnił jedną z luf, ja tymczasem pchnąłem drzwi i skoczyłem w ich kierunku. Wiedziałem, że karabin zwraca się z powrotem w moją stronę, przerażony dostrzegłem to kątem oka. Wiedziałem też, że skoro facet strzelił raz, zrobi to ponownie, bo chwile zahamowań ma już za sobą. Znajdował się w odległości kilku kroków, więc wystrzał mógłby ubić wołu. Chyba w tej sekundzie poruszałem się szybciej niż kiedykolwiek dotychczas; przeskakiwałem ukosem przez drzwi niczym smuga światła, kiedy pociągnął za spust.

Zaraz za drzwiami padłem na ziemię, ale nie pod wpływem kul. W przejściu pełno było skrzynek z winem. Te odłamki, które mnie dosięgły, powodowały ostre ukłucia w ręce, jak gorące żądła.

Drzwi zamknęły się za mną. Jeśli je zarygluję, pomyślałem, będę bezpieczny. Pomyślałem także o Gerardzie w samochodzie na zewnątrz i zauważyłem krew spływającą po prawej ręce. No trudno… przecież jeszcze żyję, prawda? Stanąłem jakoś na nogi i uchyliłem drzwi na tyle, by zobaczyć, co mnie czeka po wyjściu. Przekonałem się, że nic szczególnego, bo dwaj czarnowłosi złodzieje wdrapywali się do swojej furgonetki z wyraźnym zamiarem oddalenia się.

Nie próbowałem ich zatrzymać. Minęli samochód Gerarda, zarzuciło ich przy wjeździe na drogę dowozową, po czym oddalili się w szybkim tempie; przez otwarte tylne drzwi furgonetki widać było trzy lub cztery skrzynki z winem w jej wnętrzu.

Przednia szyba w samochodzie Gerarda była rozbita. Szedłem w jego stronę z rosnącym przerażeniem. Gerard leżał w poprzek obu przednich siedzeń, jedno jego ramię było czerwoną plamą, a on sam zaciskał zęby z bólu.

Otworzyłem drzwiczki kierowcy. W strasznych chwilach wypowiada się idiotyzmy. Zacząłem więc od „tak mi przykro”, mając świadomość, że wrócił, żeby mi pomóc; mając świadomość, że nie powinienem był wysiadać, że nie powinienem był stworzyć sytuacji, w której potrzebowałbym pomocy.

Zza rogu wychynął Sung Li, na jego szerokiej twarzy malował się niepokój.

– Strzały. Słyszałem strzały – powiedział.

– Zrobiłem unik – oświadczył z niepokojem Gerard. – Na widok broni. Ale chyba nie dość szybko. – Przytrzymując się kierownicy, usiadł z trudem, odłamki przedniej szyby rozsypywały się jak śnieg. – Policja jedzie, a ty, jak widzę, żyjesz. Mogło się to skończyć troszkę gorzej.

Sung Li popatrzył na Gerarda tak, jakby nie wierzył własnym uszom. A ja roześmiałem się, ściągając na siebie jego niedowierzanie.

– Panie Tony – zaczął zaniepokojony, jakby bał się o mój rozum – czy pan wie, że pan też krwawi?

– Owszem.

Wyraz twarzy Sung Li sugerował, że wszyscy Anglicy są szaleńcami, a Gerard nie przyczynił się do rozwiania tego przekonania, kiedy poprosił, żeby gwizdnął na karetkę, jak przystało na porządnego faceta, jeśli oczywiście nie ma nic lepszego do roboty.