Sung Li oddalił się oszołomiony, a Gerard obdarzył mnie uśmiechem, który można jedynie określić jako towarzyską uprzejmość.
– Krwawe niedziele zaczynają stawać się zwyczajem. – Zamrugał kilkakrotnie. – Zapamiętałeś numer tej furgonetki?
– Mmm – skinąłem głową. – A ty?
– Owszem. Podałem go policji. A rysopis facetów?
– Mieli peruki. Kręcone czarne włosy, obydwaj takie same. I obfite czarne wąsy, identyczne. Pewnie naklejane. A także chirurgiczne gumowe rękawiczki. Jeśli zapytasz, czy rozpoznałbym ich bez tych dodatków, to odpowiedź niestety będzie negatywna…
– Krwawi ci ręka. Krew skapuje z dłoni.
– Kradli moje wino.
Po krótkim milczeniu zapytał: – Jak myślisz, które wino?
– Cholernie dobre pytanie. Pójdę sprawdzić. Mogę cię zostawić?
– Jasne.
Przeszedłem przez podwórko do tylnego wejścia, czułem ciepłą lepkość prawej ręki, kłujący ból od ramienia do nadgarstka, ale jakoś wcale się tym nie martwiłem. Mogłem nadal na każde żądanie poruszyć łokciem i palcami, jednak po kilku eksperymentalnych ruchach uznałem, że lepiej na razie tego nie robić. Dosięgnęły mnie jedynie zewnętrzne odpryski strzału, więc w porównaniu z tym, co mogło się wydarzyć, to naprawdę była drobnostka.
Zorientowałem się, w jaki sposób złodzieje dostali się do wnętrza: zakratowane okienko do łazienki zostało wepchnięte do środka, razem z futryną i kratami, przez powstały otwór mógł się przecisnąć mężczyzna. Wszedłem do łazienki, depcząc po potłuczonym szkle, wziąłem ścierkę służącą zazwyczaj do wycierania szklanek, w których klienci degustowali wino, i owinąłem ją kilkakrotnie wokół nadgarstka, żeby zahamować strumyk szkarłatu.
Wtedy ruszyłem dalej, by ujrzeć, co też straciłem.
Przede wszystkim nie straciłem niewielkiego zapasu naprawdę wspaniałych win w drewnianych skrzynkach w głębi magazynu. Cenne Margaux i Lafite nadal tam stały.
Nie straciłem też dziesięciu skrzynek szampana ani sześciu specjalnych butelek starego koniaku, ani nawet stojącej pod ręką skrzynki z wódką. Pudła, o które potknąłem się w korytarzu, były otwarte, szyjki butelek widoczne, czego przyczyna stała się jasna po wejściu do sklepu.
Złodzieje kradli butelki ze stojaków. A co jeszcze dziwniejsze, zabrali wszystkie do połowy opróżnione butelki ze stolika degustacyjnego, a także wszystkie otwarte skrzynki stojące pod obrusem.
Wina z i spod stołu pochodziły z St Emilion, Volnay, Cótes de Roiussillon i Graves, były to wina czerwone. Te same wina zniknęły ze stojaków w sklepie, skąd zabrano także St Estèphe, Nuits St Georges, Macon i Valpolicella, również wina czerwone.
Wróciłem na podwórko i zajrzałem do skrzynki, którą atakował mnie złodziej numer dwa i którą następnie upuścił. Było tam kilka butelek ze stolika degustacji, przy czym cztery z nich stłuczone.
Wyprostowałem się i ruszyłem w kierunku samochodu Gerarda. Z ulgą stwierdziłem, że nie wygląda on gorzej.
– No i? – spytał.
– To nie byli zwyczajni złodzieje.
– Jak to?
– Kradli tylko te wina, których próbowałem w „Silver Moondance”. Te, które tam nie zgadzały się z etykietką.
Popatrzył na mnie, widać było, że koncentracja sprawia mu trudność.
– Te wina w „Silver Moondance” kupiłem. Zapłaciłem za nie, a barman wydał mi kwit. Musiał uznać, że zabrałem je ze sobą, choć w rzeczywistości maje policja. Sierżant Ridger. On też dał mi pokwitowanie.
– Chcesz powiedzieć, że gdybyś przywiózł tamte wina do sklepu, to dzisiaj by zniknęły.
– Właśnie.
– Wystarczyłoby jeszcze pół godziny. Skinąłem głową.
– Muszą być niezwykle ważne.
– Interesujące byłoby dowiedzieć się dlaczego.
– A dlaczego je kupiłeś?
Zorientowałem się, że obaj rozmawiamy, żeby nadać pozory normalności nienormalnej sytuacji, kiedy dwaj zwykli Anglicy spokojnie wykrwawiają się z powodu ran postrzałowych w niewielkim miasteczku w niedzielne popołudnie. Pomyślałem: „To cholernie humorystyczne” i odpowiedziałem mu uprzejmie: – Kupiłem je z powodu etykietek. Żeby się przekonać, czy nalepki też są fałszywe. Jako ciekawostkę. To jak zbieranie znaczków.
– Aha – zgodził się potulnie.
– Gerard?
– Słucham?
– Bardzo mi przykro.
– Powinno ci być przykro. Zachowałeś się idiotycznie.
– Fakt.
Poczekaliśmy jeszcze chwilę, aż samochód policyjny niespiesznie wjechał na placyk. Wyłonili się z niego dwaj funkcjonariusze. Rozglądali się pytająco i oznajmili, że w sklepie z winem nie widać żadnych śladów włamania i czy przypadkiem nie wiemy, kto ich wezwał.
Gerard zamknął oczy. – To jest zaplecze sklepu z winem. Złodzieje włamali się od tyłu, nie od frontu. Gdybyście popatrzyli uważnie, zobaczylibyście, że wyłamali okno do łazienki, wdarli się tam i odryglowali drzwi na zaplecze od środka.
Jeden z policjantów westchnął „och” i poszedł zobaczyć. Drugi wyjął notes. Objaśniłem spokojnie: – Złodzieje mieli broń i… postrzelili nas. Uciekają w szarej furgonetce Bedford z brązowymi liniami po bokach, numer rejestracyjny MMO 229 Y. W środku są ze cztery skrzynki czerwonego wina… teraz pewnie odjechali już z dziesięć mil.
– Nazwisko? – spytał niezmieszany policjant.
Zbierało mi się na chichoty. Jednak podałem mu nazwisko i muszę mu oddać sprawiedliwość, że nie tracił czasu, kiedy zorientował się, że czerwień nie wchodzi w oryginalny wzór tkacki marynarki Gerarda. W niedługim czasie obaj z Gerardem znaleźliśmy się na oddziale nagłych wypadków dużego miejscowego szpitala, skąd jego zawieziono w jakieś niewidzialne rejony, a ja siedziałem z ogołoconą i świeżo umytą ręką na niewielkim stole. Pielęgniarka w średnim wieku kompetentnie i bez emocji wyciągała odłamki za pomocą błyszczącego instrumentu, który przypominał szczypce.
– Odnoszę wrażenie, że siostra już to kiedyś robiła.
– Co roku w sezonie polowań. Coś pan czuje?
– Nie, właściwie nic.
– To dobrze, bo niektóre utkwiły głęboko. Jeśli miejscowe znieczulenie przestanie wystarczać, proszę mi powiedzieć.
– Zrobię to na pewno – powiedziałem z zapałem.
Jeszcze przez jakiś czas prowadziła poszukiwania, aż na talerzu znalazło się jedenaście czarnych kulek podobnych do pieprzu; każda z nich na tyle duża, by zabić bażanta. Ku mojemu, dość specyficznemu co prawda, rozbawieniu pielęgniarka powiedziała, że jeśli chcę, mogę sobie zabrać te kulki, wiele osób tak robi.
Trzymałem potem w ręku marynarkę, a antyseptyczne plastry na mojej drugiej ręce chronił rodzaj dżersejowego tubusa, który zastąpił postrzępiony rękaw koszuli. Ruszyłem na poszukiwanie Gerarda, znalazłem go na fotelu inwalidzkim w szpitalnym szlafroku w jakimś niewielkim pomieszczeniu. Poza tym ubrany był w swoje spodnie i robił wrażenie monumentalnie znudzonego. Podobno ustał już krwotok wewnętrzny i zewnętrzny, ale licznych kulek śrutu nie dało się wyciągnąć pęsetką, więc Gerard będzie musiał zostać w szpitalu do następnego rana, kiedy to w komplecie zjawi się personel sali operacyjnej. W niedziele zajmowano się jedynie sprawami życia czy śmierci, a nie małymi kuleczkami ołowiu tkwiącymi za obojczykiem.
Powiedział, że dzwonił do Tiny, swojej żony, która ma przywieźć mu piżamę. Ma też zająć się samochodem i załatwić wprawienie przedniej szyby. Zastanawiałem się, czyją uprzedził, że pluszowa tapicerka w miejscu, gdzie trzymałby głowę, gdyby się nie uchylił, była rozpruta przez kule i wychodziły spod niej wnętrzności.
Wróciłem do sklepu taksówką. Sprawdziłem, czy policja zgodnie z obietnicą przysłała kogoś do zabezpieczenia dyktą otworu po oknie w łazience. Wszedłem frontowym wejściem, zapaliłem światło, oceniłem rozmiary szkód nie zaślepiony już gniewem, a zainteresowany jedynie praktycznym problemem przywrócenia ładu.