Choć moja ręka nie będzie trwale uszkodzona, tymczasem nie nadaje się do użytku. Przenoszenie skrzynek z winem musi poczekać dzień czy dwa. Podobnie jak zmiatanie stłuczonego szkła. Dzięki Bogu za Briana, pomyślałem znużony, sprawdzając, czy rygle w drzwiach są zasunięte, a dykta bezpiecznie przybita w oknie łazienki.
Zostawiłem wszystko tak, jak było, zgasiłem światło i wyszedłem na zewnątrz przez drzwi frontowe. Sung Li niechętnym krokiem wychodził ze swojej restauracji, na jego czole rysowały się zmarszczki zatroskania.
– O, to pan, panie Tony – powiedział z ulgą. – Już nie włamywacze…
– Nie.
– Chce pan coś zjeść?
Zawahałem się. Nic nie jadłem przez cały dzień, ale nie czułem głodu.
– Najlepiej jest coś zjeść. Kurczak w cytrynie, pana ulubiony. Świeżo przyrządziłem. – Złożył przede mną krótki ukłon. Odkłoniłem się uprzejmie w odpowiedzi i poszedłem za nim; panowały między nami mniej więcej podobnie oficjalne stosunki jak między mną a panią Palissey i zdawało się, że także Sung Li woli taką sytuację.
Zjadłem kurczaka w cytrynie, siedząc przy stole w maleńkiej części restauracyjnej, a potem smażone krewetki i poczułem się znacznie mniej rozkojarzony. Choć do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że jestem rozkojarzony, tak jak powagę choroby uświadamiamy sobie dopiero po wyzdrowieniu. Jednak wspominając całe popołudnie, doszedłem do wniosku, że nie mogłem się czuć szczególnie pewnie, skoro spojrzałem w lufę strzelby i przekonałem się, że nogi nie do końca należą do mnie. Teraz sobie uświadomiłem, że to euforia ocalenia spowodowała naszą beztroską rozmowę z Gerardem na podwórzu i tak metodyczne sprawdzanie przeze mnie strat. To zadziwiające, jak dalece umysł próbuje udawać, że wszystko jest normalnie… a ponadto istnieją wyraźne przyczyny chemiczne, dlaczego akurat zdarza się to po otrzymaniu rany. Czytałem gdzieś artykuł na ten temat.
Wstałem i dołożyłem wszelkich starań, żeby wyciągnąć z kieszeni portfel, ale Sung Li natychmiast znalazł się przy mnie, mówiąc, że zapłacę mu rano. Spytałem, czy mogę przejść do mojego samochodu na podwórzu przez jego kuchnię zamiast naokoło, a on był zbyt uprzejmy, żeby powiedzieć mi, że w tym stanie nie nadaję się do prowadzenia samochodu. Na zewnątrz w ciemności znowu złożyliśmy sobie ukłony, a kiedy doszedłem do rovera, zdołałem już mocno chwycić kluczyki.
Pojechałem do domu. O nic nie zawadziłem. Znieczulenie przestawało działać, ręka zaczęła palić, zakląłem głośno, bardzo nieprzyzwoicie, częściowo zaskoczony tym, że potrafię powiedzieć coś takiego, nawet w samotności. Częściowo zaskoczony, że w ogóle mogę coś takiego wymyślić.
Wszedłem do domu. W drugą niedzielę pod rząd, pomyślałem, wracam tu z krwią na ubraniu i myślami pełnymi koszmarów.
Emmo, na miłość boską, pomóż, myślałem. Przeszedłem przez puste pokoje, właściwie nawet jej nie szukałem, przecież doskonale wiedziałem, że jej nie ma, jednak rozpaczliwie potrzebowałem kogoś, z kim mógłbym porozmawiać, kogoś, kto by mnie przytulił i kochał tak, jak robiła to ona.
Nie gasząc jasnej iluminacji, połknąłem kilka aspiryn, usiadłem na ulubionym fotelu w salonie i powiedziałem sobie, że mam się zamknąć i nabrać rozsądku. Okradziono mnie… no i co z tego? Walczyłem… przegrałem… no i co z tego? Postrzelono mnie w rękę… no i co z tego? Więc Emmo, moja cudowna miłości… pomóż mi.
Weź się w garść, do cholery, powtarzałem.
Zgaś światła. Połóż się do łóżka. Idź spać.
Ból w ręce pulsował niemiłosiernie przez całą noc.
Nowy dzień, poniedziałek, wślizgnął się na świat mniej więcej tak, jak ja go przyjąłem: nieciekawy, pochmurny, bez życia. Ubrałem się nieporadnie, ogoliłem, zrobiłem kawę, starając się nie myśleć o tym, żeby wrócić do łóżka i poddać się. Nawet w najlepszych czasach poniedziałki były trudne. Czekające mnie sytuacje wydawały się równie atrakcyjne jak zimne bagnisko.
Włożyłem do kieszeni fiolkę z aspiryną. Zanosiło się na to, że żadna z jedenastu osobnych ranek nie da o sobie zapomnieć, zdawały się wręcz współzawodniczyć między sobą o moją uwagę, a tymczasem niemal wszędzie indziej powoli zaczynały się odzywać inne obrażenia. Niech was wszyscy diabli, pomyślałem, ale niewiele to pomogło.
Pojechałem do sklepu i zaparkowałem na podwórku. Samochód Gerarda stał ukosem dokładnie w miejscu, gdzie go zostawił, depcząc po hamulcu na widok broni wymierzonej prosto w twarz. W stacyjce nie było kluczyków i nie mogłem sobie przypomnieć, kto je wziął. Jeszcze jeden problem odłożony w nieskończoność.
Kiedy przeszedłem na front, przed drzwiami sklepu stał już samochód policyjny. A w nim siedział sierżant Ridger. Na mój widok opuścił miejsce kierowcy. Stał, czekając na mnie, każdy guzik i każdy włos na przepisowym miejscu. Przystanąłem obok niego.
– Jak się pan czuje? – zapytał i chrząknął. – Bardzo mi… przykro.
Uśmiechnąłem się leciutko. Sierżant Ridger zaczynał nabierać niemal ludzkich cech. Otworzyłem sklep, weszliśmy do środka i znowu zamknąłem drzwi na klucz. Potem zasiadłem w swoim maleńkim kantorku, powoli otwierając pocztę, a on tymczasem obchodził wszystko, pracowicie zapisując w notesie.
Wreszcie zrobił przerwę i zapytał: – Nie stroił pan sobie żartów wczoraj wieczorem, kiedy dyktował pan policjantowi listę skradzionych rzeczy, zanim pojechał pan do szpitala?
– Nie.
– Zdaje pan sobie sprawę, że jest to lista niemal identyczna ze spisem czerwonych win skradzionych z „Silver Moondance”.
– W istocie. I mam nadzieję, że ukrył pan bezpiecznie w komisariacie moje butelki z „Silver Moondance”. Dwanaście butelek wina. Wszystkie otwarte. Moja własność.
– Nie zapomniałem – powiedział, lekko się nadymając. – Dostanie je pan z powrotem w odpowiednim czasie.
– Jedną chciałbym dostać teraz – stwierdziłem w zadumie.
– Którą?
– St. Estephe.
– Dlaczego akurat tę? – Nie o to chodzi, że był podejrzliwy, po prostu czujny z natury.
– Akurat ta mi najpierw przyszła do głowy. Ale może być każda inna.
– Po co to panu?
– Żeby jeszcze raz jej się przyjrzeć. Powąchać… jeszcze raz spróbować. Nigdy nie wiadomo… może to się okaże pomocne. Dla pana.
Wzruszył ramionami, trochę zdziwiony, ale nie niechętny.
– W porządku. Dostarczę panu jedną, jeśli mi się uda. Choć nie jestem pewien, bo to dowody. – Rozejrzał się po maleńkim kantorku. – Czy tutaj coś ruszyli?
Pokręciłem przecząco głową, wdzięczny przynajmniej za to.
– Zdecydowanie szukali wina z „Silver Moondance”. Wszystkie butelki, które najpierw załadowali i które udało im się zabrać furgonetką, były otwarte i zatkane korkiem.
Opowiedziałem mu o butelkach ze stołu i spod stołu, które zginęły. Poszedł jeszcze raz się temu przyjrzeć.
– Może pan coś dodać do rysopisu złodziei? – zapytał po powrocie.
Pokręciłem głową.
– Czy jednym z nich mógł być barman z „Silver Moondance”?
– Nie – odpowiedziałem zdecydowanie. – To nie ten typ.
– Powiedział pan, że byli w perukach. Więc skąd ta pewność?
– Barman ma trądzik. Złodzieje nie mieli. Ridger zapisał to w swoim notesie.
– Ale barman wiedział dokładnie, co pan kupił – zauważył. – Zapisał każdą butelkę na kwicie.
– Pytał pan go o to? – spytałem obojętnie.
Ridger obrzucił mnie jednym z tych swoich niepewnych spojrzeń, które świadczyły o tym, że jeszcze definitywnie nie rozstrzygnął sprawy mojego statusu: jeden ze zwykłych obywateli, których nie należy informować, czy pomocny konsultant-ekspert.