Выбрать главу

– Nie udało nam się go znaleźć – wyznał w końcu. Powstrzymałem się od nieeleganckiego zdziwienia.

– Od kiedy?

– Od… – chrząknął. – Od czasu, kiedy pan też go widział, jak wychodził z baru w ostatni poniedziałek po opuszczeniu kraty. Podobno odjechał natychmiast swoim samochodem, zapakował ubrania i wyniósł się z tych okolic.

– Gdzie mieszkał?

– U znajomych.

– Płci męskiej?

Ridger skinął głową. – Chwilowe rozwiązanie. Żaden układ. Prysnął po pierwszych zapowiedziach kłopotów. Oczywiście, będziemy go szukać, ale wyjechał wczesnym popołudniem w tamten poniedziałek.

– Nie jest podejrzany o zabicie Zaraca – zasugerowałem.

– Nie.

– Zastępca zastępcy i kelner też wiedzieli, co kupiłem – powiedziałem zamyślony. – Ale…

– Zbytni słabeusze – uciął Ridger.

– Hm. Zostaje Paul Young…

– Przypuszczam, że nie był jednym ze złodziei. – Raczej stwierdzenie niż pytanie.

– Nie. Należy zacząć od tego, że obydwaj byli młodsi i wyżsi.

– Oczywiście, gdyby było inaczej, na pewno pan by powiedział.

– Jasne. A czy… znaleźliście go? Paula Younga?

– Kontynuujemy śledztwo. – Mówił bez najmniejszej ironii, ten żargon bez trudu spływał mu z ust.

Był niewiele straszy ode mnie, może cztery, może pięć lat. Zastanawiałem się, jaki jest poza służbą, czy tak skonstruowany i zdyscyplinowany osobnik w ogóle kiedykolwiek jest naprawdę po służbie. Pewnie zawsze taki czujny, ostrożny, gotów nabrać podejrzeń. Pewnie widzę go przed sobą, pomyślałem, takiego, jakim rzeczywiście jest.

Popatrzyłem na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Pani Palissey i Brian powinni się zjawić za dziesięć minut.

– Ufam, że nie będzie panu przeszkadzało, jeśli wysprzątam to wszystko? Wstawię okno i tak dalej?

Skinął głową. – Ale zanim wyjdę, jeszcze się rozejrzę na zewnątrz. Niech pan wyjdzie ze mną i powie mi, czym to wszystko się różni od stanu sprzed włamania.

Powoli wstałem z krzesła. Przeszliśmy przez zaśmiecony korytarzyk, bez słowa komentarza Ridger odryglował ciężkie drzwi i otworzył je.

– Przez cały wczorajszy dzień mój samochód stał mniej więcej w tym miejscu, co teraz. Oczywiście, nie było tu auta Gerarda McGregora.

Ridger przerzucał kartki w swoim notesie, znalazł jakiś zapis, skinął głową i znowu ruszył do przodu. Drzwi powoli się zamknęły. Ridger pchnął je i wyszedł na zewnątrz, patrząc przez ramię, czy idę za nim.

Wyszedłem na mroźne powietrze i obserwowałem, jak wszystko obchodzi i odmierza odległości.

– Tu była furgonetka złodziei? – spytał, przystając na chwilę.

– Trochę bardziej na prawo.

– Gdzie stał mężczyzna ze strzelbą, kiedy do pana strzelił?

– Mniej więcej tam, gdzie pan jest teraz.

Rzeczowo potwierdził skinieniem głowy, obrócił się w stronę samochodu Gerarda i uniósł rękę prosto przed sobą. – Strzelił do samochodu?

– Tak.

– A potem… – Trzymając nadal wyciągniętą rękę, obracał się tak długo, aż ta ręka wskazała na mnie. – Wystrzelił znowu.

– W tym momencie nie stałem tutaj.

Ridger pozwolił sobie na uśmiech. – Powiedziałbym, że trochę zbyt blisko, żeby było przyjemnie. – Pokonał dzielącą nas odległość pięciu kroków i przejechał ręką po zewnętrznej stronie drzwi. – Chce pan zobaczyć, co o mało pana nie trafiło?

Szorstkie drewno pociemniało od kreozotu, konserwantu chroniącego przed zimą, który niedawno zastosowano. Spojrzałem bliżej na to, co pokazywał: miejsce tuż pod klamką, kilka cali od krawędzi drzwi. W drewnie uwięzły, w całkowitej z nim symbiozie, dziesiątki małych czarnych kulek, większość w gęstych grupach, inne wytworzyły ślady przypominające dziury po kornikach na szerszej przestrzeni wokół.

– W normalnym naboju są ich setki – zauważył spokojnie Ridger. – W raporcie, jaki otrzymaliśmy ze szpitala, jest mowa, że z pańskiej prawej ręki wyciągnięto ich jedenaście.

Popatrzyłem na śmiertelnie groźne skupisko małych czarnych kulek i przypomniałem sobie, w jak oszalałej panice odbył się ten mój skok przez drzwi. Zostawiłem łokieć na zewnątrz o ułamek sekundy za długo.

Główne zgrupowanie kulek w drewnie znajdowało się z grubsza na wysokości mojego serca.

11

Pani Palissey i Brian stawili się punktualnie, natychmiast popadli w stan kompletnej zgrozy, przybierający rozmaite natężenia, ale na to nie można było nic poradzić. Poprosiłem panią Palissey o otwarcie sklepu, a Briana o podjęcie sprzątania. Sam tymczasem zostałem na podwórku, mając pełną świadomość, że w ten sposób staram się odwlec konieczność zaspokojenia ich dociekliwej ciekawości.

Ridger nadal się przechadzał, oceniał i robił notatki. W końcu zatrzymał się przy ciemnej czerwonej plamie na brudnym betonie.

– Czy to krew? – spytał, zmarszczywszy brwi.

– Nie. Czerwone wino. Złodzieje upuścili tu skrzynkę z butelkami. Część butelek się stłukła i wino przeciekło na beton.

Rozejrzał się. – A gdzie jest ta skrzynka?

– W zlewie w łazience. Wczoraj wieczorem zaniósł ją tam pański policjant.

Zanotował to.

– Sierżancie…?

– Słucham? – Podniósł jedynie wzrok, głowę nadal pochylał nad notesem.

– Proszę mi dać znać, jak się rozwija sprawa, dobrze?

– Na przykład, co?

– Na przykład, czy znaleźliście tę furgonetkę… czy jest jakiś ślad prowadzący do Paula Younga.

Spojrzał na mnie zupełnie przytomnie i badawczo, nie odmawiając od razu. Niemal czułem jego wahanie, a na pewno widziałem je; kiedy wreszcie odpowiedział, była to odpowiedź typowo dwuznaczna.

– Niewykluczone, że poinformujemy pana, jeśli będzie pan mógł być przydatny w jakimś późniejszym terminie do celów identyfikacji.

– Dzięki.

– Ale niczego nie obiecuję. – Wycofywał się pod osłonę notesu.

– Oczywiście.

Wreszcie skończył i poszedł, a pani Palissey upajała się ochami i achami. Nie miała skłonności do płaczu, zawodzenia i korzystania z soli trzeźwiących. Oczy jej błyszczały radośnie na myśl o sensacji związanej z włamaniem i tych plotkach przy lunchu z koleżanką z drogówki.

Zwykle zaniepokojony wyraz twarzy Briana nie uległ szczególnej zmianie. Chłopak zabrał się do zamiatania i porządkowania; w pewnej chwili zapytał, co ma zrobić ze skrzynką w zlewie.

– Wyjmij całe butelki i postaw je na suszarce – poleciłem.

Po chwili wrócił zameldować, że już to zrobił. Poszedłem z nim do łazienki, żeby to sprawdzić, i zobaczyłem osiem butelek St Emilion, które pierwotnie stały pod stołem do degustacji, zasłonięte obrusem.

Brian trzymał w ręku kartkę papieru, jakby nie wiedział, co z nią zrobić.

– Co to jest? – spytałem.

– Nie wiem. Było na dnie skrzynki. – Podał mi kartkę, była to strona z kołonotatnika, złożona na pół, dość wymiętoszona, wilgotna, po jednej stronie poplamiona winem. Przeczytałem ją początkowo z ciekawością, a potem z rosnącym zdumieniem.

Wyraźnym, kanciastym charakterem pisma napisano:

PO PIERWSZE

Wszystkie otwarte butelki wina. PO DRUGIE

Wszystkie butelki z tymi nazwami: St Emilion St Estephe Volnay Nuits St Georges Valpolicella Macon.

JEŚLI BĘDZIE CZAS

Mocne alkohole, co będzie pod ręką.

CIEMNO 18.30, NIE ZAPALAĆ ŚWIATŁA

– Panie Beach, mam to wyrzucić? – dopytywał się usłużnie Brian.

– Możesz sobie wziąć sześć batoników Mars – powiedziałem. Zaprezentował swoją wersję pogodnego uśmiechu i wyszedł za mną do sklepu po nagrodę.