Pani Palissey, rozkosznie zatroskana, oświadczyła, że sobie poradzi sama, jeśli ja chcę wyjść na dziesięć minut, mimo że przychodzili liczni klienci, a półki były niemal puste, jak zwykle w poniedziałek. Zapewniłem ją o swojej najwyższej estymie i poszedłem do pobliskiej kancelarii prawniczej, której właściciel był prawie w moim wieku i często wieczorem kupował u mnie wino.
Oczywiście, że mogę skorzystać z jego kopiarki. O każdej porze.
Zrobiłem trzy odbitki listy zakupowej złodziei i wróciłem do swojego kantorka, zastanawiając się, czy od razu zadzwonić do sierżanta Ridgera. Jednak w końcu nie zadzwoniłem.
Brian przenosił skrzynki whisky, dżinu i sherry z magazynu do sklepu; ilekroć przechodził koło mnie, informował, co akurat niesie i nie pomylił się ani razu. Na jego dużej twarzy malowała się duma z tych osiągnięć, było to zadowolenie z pracy w najczystszej postaci. Pani Palissey ponownie zapełniła półki, gaworząc bez końca, zadzwoniło pięciu klientów, składając zamówienie.
Trzymanie pióra okazało się niespodziewanie bolesne, mięśnie ręki zdecydowanie protestowały. Uświadomiłem sobie, że niemal wszystko zacząłem robić lewą ręką, używałem jej nawet do jedzenia kurczaka u Sung Li, ale pisać nie potrafiłem. Spisałem zamówienia prawą ręką, złorzecząc w duchu, a kiedy trzeba było sporządzić długi spis do hurtowni, zrobiłem to lewą ręką na maszynie. Nikt mi nie powiedział, jak długo będą się goić te ranki. Ale żaden termin nie będzie zbyt szybki.
Jakoś przetrwaliśmy poranek, a pani Palissey, bardzo zadowolona męczennica, zgodziła się pojechać po południu z Brianem do hurtowni.
Po ich wyjściu pętałem się po moich splądrowanych włościach, powtarzając sobie, że muszę wykrzesać z siebie tyle energii, żeby zadzwonić w sprawie uzupełnienia zapasu win, wymiany okna… uzupełnienia szacunku do samego siebie. Zostałem postrzelony przez własną głupotę. Temu się nie da zaprzeczyć. Jednak nie byłoby przecież naturalne, gdybym się wycofał po cichu, pozwalając złodziejom działać. Choć oczywiście byłoby to mądrzejsze. Teraz łatwo to stwierdzić. Ale wtedy…
Myślałem o tym chaotycznie, niezbyt jasno, nie bardzo rozumiałem całkowicie irracjonalny impuls, który kazał mi wystawić się na niebezpieczeństwo, podczas gdy lękliwy i troszczący się o własną skórę instynkt przez całe życie skłaniał mnie do unikania podobnych sytuacji.
Co nie znaczy akurat, że byłem z tego dumny. Ale też i nie zawstydzony. Pogodziłem się z tym, że właśnie taki jestem: daleko mi do męstwa. Na ogół sprawiam zawód.
Chyba powinienem sporządzić listę skradzionych win dla firmy ubezpieczeniowej, która wkrótce zniecierpliwi się moimi stałymi skargami, podobnie jak to miało miejsce z Kennethem Charterem. Pewnie powinienem to zrobić, ale nie zrobiłem. Można by powiedzieć, że nie rozpierała mnie gwałtowna chęć wypełniania obowiązków.
Połknąłem kilka aspiryn.
Przyszedł klient po sześć butelek porto i bezlitośnie próbował zaznajomić mnie z niekończącymi się i na ogół obrzydliwymi nieszczęściami całej swojej rodziny. (Na przykład teść miał jakieś kłopoty z pęcherzem.)
Przyszedł Sung Li i wśród ukłonów podarował mi bułeczki z nadzieniem. Nie weźmie pieniędzy za wczorajszą kolację, oświadczył. Byłem jego dostojnym i częstym gościem. Kiedy jestem w potrzebie, on zachowuje się jak przyjaciel. Zrobię mu zaszczyt, nie proponując zapłaty za wczoraj. Złożyliśmy sobie ukłony i przyjąłem jego propozycję.
Nigdy nie był w Chinach, ale stamtąd pochodzili jego rodzice i nauczyli go tamtejszych zwyczajów. Był wyjątkowo porządnym sąsiadem, a dzięki olbrzymiemu powodzeniu jego lokalu, który nie miał licencji na alkohol, sprzedawałem wieczorami dużo wina. Ilekroć mogłem to zrobić, nie sprawiając mu przykrości, dawałem mu cygara, które palił w słoneczne popołudnia, siedząc na drewnianym krześle przed drzwiami swojej kuchni.
O trzeciej wrócił sierżant Ridger z papierową torbą, z której wyjął butelkę. Postawił ją na kontuarze.
St Estephe, tak jak prosiłem. Odkorkowana i zapieczętowana taśmą klejącą, nietknięta od chwili, gdy opuściła „Silver Moondance”.
– Czy mogę to zatrzymać?
Potwierdził szybkim skinieniem głowy. – Na razie tak. Powiedziałem, że okazał pan pomoc, a teraz dla pana to może być pomocne. Otrzymałem zgodę głównego inspektora, który prowadzi dochodzenie w sprawie morderstwa w „Silver Moondance”. – Wyjął z kieszeni kartkę papieru, którą następnie mi podsunął. – Proszę tu podpisać. W ten sposób będzie to oficjalne.
Podpisałem i oddałem mu papier.
– Ja też mam coś dla pana. – Przyniosłem mu oryginał złodziejskiego spisu.
Zdawało się, że jego ciało wyraźnie się nadyma, kiedy dotarło do niego, co mianowicie dostał. Oczy mu nagle zaświeciły.
– Gdzie pan to znalazł?
Powiedziałem mu o porządkach, które robił Brian.
– To ogromnie ważne – oznajmił z satysfakcją. Przyznałem mu rację.
– Zwłaszcza gdyby się okazało, że to pismo Paula Younga – podsunąłem.
Zaczął wpatrywać się we mnie jeszcze intensywniej, o ile to w ogóle było możliwe.
– Pamięta pan, jak niezdarnie trzymał pióro, kiedy zapisywał swoje nazwisko i adres? Pisał takimi urywanymi ruchami z góry na dół. Wydaje mi się, że ten spis wygląda podobnie… choć oczywiście tylko rzuciłem okiem na jego nazwisko i adres.
Sierżant Ridger, który przyglądał mi się długo i starannie, popatrzył teraz na listę złodziei i dokonywał w myślach porównań. Powiedział niemal bez tchu:
– Chyba ma pan rację. Myślę, że to ta sama ręka. Główny inspektor będzie bardzo zadowolony.
– A poza tym nic? – spytałem. – Nie możecie go znaleźć? Wahał się krótko. – Niewątpliwie, występują pewne trudności – oświadczył.
To znaczy, że nie mają żadnych śladów, uznałem.
– A jego samochód? – spytałem.
– Jaki samochód?
– No… przecież nie przyszedł wtedy do „Silver Moondance” piechotą, prawda? To dość oddalone miejsce. Ale kiedy wyszliśmy z pudłami napojów, na parkingu nie stał żaden inny samochód. Więc… musiał chyba zaparkować od tyłu, koło aut personelu. Przy tym wejściu do hallu, gdzie był gabinet Larry’ego Trenta i piwnica win. A to oznacza, że Paul Young musiał już kiedyś być w „Silver Moondance”… bo w przeciwnym razie zaparkowałby od frontu. Rozumie pan, o co mi chodzi. Sierżant Ridger przyglądał mi się długo i badawczo.
– Skąd pan wie, że personel parkował na zapleczu?
– Widziałem samochody przez okno hallu, kiedy poszedłem po butelki wina. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że muszą to być auta personelu… barmana, zastępcy zastępcy, kelnerek, personelu kuchennego i tak dalej. Oni wszyscy jakoś musieli się dostać do pracy, a na parkingu od frontu było pusto.
Pokiwał głową, przypominając sobie tamten dzień.
– Paul Young został tam jeszcze po naszym wyjściu – mówiłem. – Więc może pomocnik albo kelnerka… czy ktoś inny pamięta, jakim samochodem odjechał. Choć to pewnie słaba poszlaka.
Ridger starannie wkładał złożoną listę do notesu, a potem zapisał jedno czy dwa zdania na nowej stronie. – Oczywiście nie prowadzę tego śledztwa – odezwał się w końcu – i spodziewam się, że ten kierunek dochodzenia został już dokładnie przebadany, ale… dowiem się.
Nie pytałem już, czy poinformuje mnie o wynikach, a on nie zrobił na ten temat najmniejszej nawet aluzji. Jednak wychodząc, nie sprawiał wrażenia, że już się więcej nie zobaczymy. Byłby zainteresowany tym, co może mi przyjść do głowy w związku z butelką wina, którą mi przyniósł, oświadczył. Jeśli dojdę do jakichś nowych wniosków, to niewątpliwie zechcę je przekazać.
– Naturalnie – potwierdziłem.