– O co ci chodzi?
– No… w „Silver Moondance” nie było całej cysterny szkockiej. Szkocka whisky Rannoch nadal musi gdzieś być… może udaje Laphroaig, ale raczej paraduje jako Bell’s.
Gerard dostrzegł uśmieszek w kącikach moich ust i znowu zachichotał boleśnie.
– Myślisz, że mógłbyś ją znaleźć, gdybyś pił w każdym lokalu stąd do John o’Groats?
– Tylko w hrabstwach Berk i Oksford i nie dalej jak Watford. Na początek, powiedzmy, pięćdziesiąt tysięcy miejsc… Trochę kluczenia chwiejnym krokiem…
– Uspokój się. Śmiech sprawia mi ból.
– No i ta wizja marskości wątroby.
– Skoro ci zależy.
– To był tylko żart.
– Wiem. Ale… tak byłoby najlepiej.
– No cóż, mogę pić szkocką przy każdej okazji, jeśli nawet nie w każdym barze. Ale tak jej raczej nie znajdę.
– Nigdy nie wiadomo. Jakiś obskurny pub na bocznych uliczkach Reading…
Pokręciłem głową. – Raczej coś w stylu „Silver Moondance”, pełno dymu, hałasu, tańców i olbrzymi przerób.
Gerard zamyślił się. – Zależy, ile Kenneth Charter jest gotów wydać. Jak mówisz, to bardzo mało prawdopodobna droga… ale powiem mu o tym. Czasami takie kroki się opłacają, widziałem już sytuacje, w których sprawdzały się ewentualności przy szansie jeden do pięćdziesięciu tysięcy.
Nie spodziewałem się, że potraktuje mnie poważnie, toteż moja następna kwestia wydawała się teraz całkiem nieistotna. Mimo wszystko powiedziałem to, co zamierzałem powiedzieć:
– Namówiłem sierżanta Ridgera, żeby zwrócił mi jedną z butelek wina zarekwirowanych w „Silver Moondance”. Etykieta może okazać się pouczająca. Wiem, że na pozór nie ma to związku z cysternami Kennetha Chartera, ale… jeśli dowiemy się czegoś więcej o winie, może to nas zaprowadzić z powrotem do szkockiej.
Popatrzył na odbitkę leżącą na kołdrze.
– Chcesz powiedzieć, do Paula Younga?
– No, chyba tak.
– Informacja o etykietkach na Winie zdecydowanie wchodzi w zakres konsultacji. Zbytnie zbliżanie się do Paula Younga na pewno nie.
12
Henri Tavel swoją soczystą francuszczyną prosił, żebym przekazał najlepsze pozdrowienia mojej drogiej matce. Obiecałem, że to zrobię.
Oświadczył, że jest zachwycony, słysząc mój głos po tak wielu miesiącach, i po raz kolejny wyrażał niezmierny żal z powodu śmierci mojej tak kochanej Emmy.
Podziękowałem mu.
Powiedział, że cieszyłbym się ze zbiorów – obfity plon niewielkich wspaniałych winogron, bardzo pachnących; wszyscy w Bordeaux porównują to z rokiem 1970.
Pogratulowałem mu.
Spytał, czy znalazłbym czas na złożenie wizyty. Cała jego rodzina i moi liczni przyjaciele powitaliby mnie z radością, powiedział.
Wyraziłem ubolewanie, że w chwili obecnej nie pozwalają mi na to zajęcia w sklepie.
Zrozumiał. C’est la vie. Ma nadzieję, że będzie mógł mi pomóc, bo widocznie dzwonię w jakiejś sprawie.
Wdzięczny za tę zachętę opowiedziałem mu o zamienionym winie i o istnieniu rozmaitych etykietek.
– Niestety – odparł. – Na nieszczęście, zdarza się to bardzo często. Bardzo niepokojący problem.
– Jeśli opiszę ci jedną etykietkę, będziesz mógł mi powiedzieć, czy jest oryginalna? – spytałem.
– Naturalnie. Jutro to masz, kochany Tony.
Dzwoniłem z kantorka za sklepem, przede mną stała butelka St Estèphe.
– Na etykietce jest zamek z okolic St Estèphe, miejscowości, którą znasz tak dobrze.
– Dom moich dziadków. Tam mogę zapytać każdego.
– No więc ta etykietka jest rzekomo z Château Caillot. – Przeliterowałem mu nazwę. – Coś ci to mówi?
– Nic. Nie zapominaj, że w tej części Haut Médoc musi być około dwustu niewielkich châteaux. Nie znam wszystkich, ale się dowiem.
– Wspaniale. Poza tym na etykietce czytamy: Mis en bouteilles par W. Thiery et Fils, négociants à Bordeaux.
W głosie Henri Tavela brzmiało powątpiewanie: – Nie znam żadnego W. Thiery et Fils – oświadczył. Pan Tavel, sam négociants à Bordeaux na pewno prędzej znałby sprzedawcę win w rodzinnym mieście niż château oddalone o siedemdziesiąt kilometrów na północ. – Dowiem się – obiecał.
– Na etykiecie jest też rocznik.
– Który rok?
– 1979.
– Obfity i całkiem dobry – orzekł.
– W sumie jest to bardzo atrakcyjna etykieta – powiedziałem. – Kremowe tło, czarno-złote liternictwo i zarys wytwornego château. Które zresztą coś mi przypomina… szkoda, że tego nie widzisz, może byś rozpoznał.
– Drogi Tony, odki ej nad parą i przyślij.
– Niewykluczone, że tak zrobię.
– A wino pod tą etykietką? – spytał. – Co powiesz o winie?
– Wydaje się, że przede wszystkim włoskie. Zmieszane może z jugosłowiańskim i jeszcze z czymś, co akurat było pod ręką. Sądzę, że nie da się dokładnie określić jego pochodzenia, nawet dla superznawcy. Jest lekkie. Niezbyt pełne. Brak mu wykończenia. Ale dość przyjemne. Da się wypić. Skądkolwiek pochodzi, nie zostało zbyt rozcieńczone przed rozlaniem do butelek…
– Rozlewane w Bordeaux – powiedział w zamyśleniu.
– Jeśli to château nie istnieje, wino mogło być rozlewane w każdym miejscu. Zachowałem korek. Robi wrażenie nowego i nie ma na nim żadnych liter.
Przede mną na biurku stało rzędem sześć korków, wszystkie były identyczne. Jeśli wino rozlewa się do butelek na miejscu, w château, we własnych piwnicach, na korkach daje się własny stempel z nazwą i rocznikiem. Każdy, kto zamawia wino rozlewane do butelek w château przy winnicy, będzie chciał obejrzeć korek, toteż fałszerz niezbyt chętnie prezentuje swoje wino jako butelkowane w château, bo istnieje zbyt wielkie ryzyko, że trafi się klient koneser, który zorientuje się, że nie dostał tego, co zamawiał.
Ktokolwiek wybierał etykiety do „Silver Moondance”, wybrał dobrze; znajomo brzmiące, szanowane nazwy, możliwe do sprzedania po niezłej cenie. Można się domyślać, że samo wino, część wielkiego europejskiego winnego jeziora, kosztowało butelkującego jedną pięćdziesiątą ceny, którą brał od swoich klientów Larry Trent.
Spytałem Henri Tavela, kiedy mogę zadzwonić.
– Jutro wieczorem, mniej więcej o tej porze. Rozpytam się od razu rano.
Podziękowałem mu wylewnie i rozłączyliśmy się. Wyobrażałem sobie, że siedzi przy wielkim stole jadalnym przykrytym koronkowym obrusem i samotnie popija armagnac po wieczornym posiłku, bo wielokrotnie widywałem go w takiej sytuacji. Zwykle odmawiał oglądania telewizji z żoną.
Zgodnie z umową następnego dnia Flora przyjechała po mnie do sklepu i zawiozła mnie okazałym samochodem Jacka na wyścigi do Martineau Park. Przez całą drogę niemal nie przestawała mówić, powodowana nerwowym impulsem, głównie przestrzegała mnie przed tym, czego nie powinienem mówić w obecności Orkneya Swayle’a, właściciela, który tak ją onieśmielał.
Pomyślałem, że nie ma żadnych powodów, by ktokolwiek onieśmielał Florę. Miała pozycję w wyścigowym światku, prezentowała się przyjemnie, typ macierzyńskiej kobiety w wieku średnim, ubrana była stosownie do okazji w kostium i wyraźnie kosztowne buty. Jednak pewność siebie powinna płynąć ze środka, a łatwo było się domyślić, że w środku Flora stanowiła sparaliżowaną galaretę.
– Nie pytaj go, dlaczego ma na imię Orkney. Tam został poczęty. Roześmiałem się.
– Masz rację, ale on tego bardzo nie lubi. Lubi samo imię ze względu na jego pretensjonalność, która bardzo mu imponuje. Tony, skarbie, gdybyś mógł się zachować równie snobistycznie jak Jimmy, Orkney dobrze by to przyjął. Używaj tych swoich intonacji klas wyższych, jak to czasem robisz, kiedy się zapomnisz, bo wiem, że trochę się pilnujesz w sklepie, bo to może być onieśmielające dla wielu osób, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.