Był to wysoki, bardzo jasny blondyn, jasnoniebieskie oczy ukrywały się za okularami, a uśmiech zjawiał się opornie.
– Orkney, to jest Tony Beach – przedstawiła Flora.
Spokojnie zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, zatrzymując się chwilę na temblaku. – Asystent Jacka? – spytał.
– Nie, przyjaciel – wyjaśniła Flora.
– Bardzo mi milo – rzuciłem w najlepszym stylu Jimmy’ego, zostało to skwitowane skinieniem głowy, co Flora przyjęła z ulgą, choć nadal miała tendencję do przestępowania z nogi na nogę.
– Jack prosił, żebym ci powiedziała, że ma od koniuszego pozytywne meldunki o Breezy Palm – oznajmiła mężnie.
– Sam rozmawiałem z Jackiem – powiedział Orkney. Po wyraźnie zaznaczonej pauzie spytał: – Może się czegoś napijecie?
Czułem, że Flora zamierza odmówić, więc szybko powiedziałem „Owszem, dlaczego nie” z typową dla Jimmy’ego intonacją, jako że Florze bardzo mógł się przydać jakiś trunek na uspokojenie.
Orkney omiótł wzrokiem kredensik, na którym stalą butelka dżinu, butelka szkockiej, liczne dodatki i kieliszki. Wziął do ręki pustą szklaneczkę ze stolika, przy którym siedział, postawił ją na kredensiku i wyciągnął rękę po butelkę dżinu Seagram.
– Flora, dżin z tonikiem? – zaproponował.
– Bardzo chętnie.
Flora kupowała ode mnie dżin, by częstować nim właścicieli, choć nie był to akurat jej ulubiony trunek, jak mi powiedziała. Patrzyła z niepokojem, jak Orkney nalewa dżin na wysokość dwóch palców i rozcieńcza go taką samą ilością toniku.
– Lód? Cytryna? – spytał i wrzucił do szklanki jedno i drugie, nie czekając na odpowiedź. Podał Florze szklankę, patrząc na mnie: – To samo…?
– Szkocką. Jeśli można.
Była to whisky Teacher’s. Wlał na wysokość dwóch palców i trzymał rękę pomiędzy butelką z piwem imbirowym a wodą sodową, pytająco unosząc brwi.
– W stanie naturalnym. Bez lodu – dodałem.
Brwi uniosły się wyżej. Podał mi szklaneczkę, zakręcił butelkę z whisky i zabrał się do nalewania sobie dżinu. Dwa i pół palca. Bardzo niewiele toniku. Dwa kawałki lodu.
– Na szczęście – powiedziałem, pijąc pierwszy łyk. – Za… Breezy Palm.
– Jak najbardziej – podchwyciła Flora. – Za Breezy Palm.
Po moim języku spływała mieszanka smaków, każdy oznajmiał osobno swą obecność, zboże, słód i dębowe drewno, tak znajomo i wyraźnie; powoli odchodziły, pozostawiając jedynie ogólny posmak. Być może nie potrafiłbym wybrać autentycznej whisky Teacher’s z rzędu podobnych mieszanek, ale jedno było pewne: nie piłem w tej chwili whisky Rannoch.
– Zranił pan rękę? – spytał Orkney.
– Aa… drobny wypadek z drzwiami – odparłem.
Oczy Flory wyraźnie się rozszerzyły, ale ku mojej wielkiej uldze nie pospieszyła natychmiast z wyjaśnianiem szczegółów. Orkney skinął głową, jakby tym kwitując pułapki czyhające w życiu na człowieka. – To się zdarza – powiedział.
W progu pojawiła się kelnerka z wózkiem. Spojrzałem na Florę i zorientowałem się, że nie należy po tym zbyt wiele oczekiwać; i rzeczywiście pojawiły się jedynie trzy średniej wielkości talerze z kanapkami bez skórki, krakersami z serem i truskawkowymi ciasteczkami. Wszystko było ciasno zawinięte w folię, toteż kelnerka zapytała, czy ma odpakować tę skromną ucztę, ale Orkney oświadczył, że później zrobi to sam, więc mogliśmy jedynie zerkać łakomie na ów lunch znajdujący się całkowicie poza naszym zasięgiem.
– W dawnych dobrych czasach – powiedziała mi później Flora – można było do loży przynosić własne jedzenie i napoje, ale teraz jest to niemożliwe, a niektóre rzeczy są niewiarygodnie drogie, co Orkneya tak denerwuje, że zamawia absolutne minimum. Naprawdę nie jest aż tak skąpy, jak się wydaje, ma po prostu taki sposób bycia… kiedyś nam powiedział, że za alkohole płaci się w loży takie ceny jak w barze, cokolwiek to znaczy, i że to go strasznie złości.
– Tyle się płaci? Jesteś pewna?
– Skarbie, czy to bardzo źle?
– Sądząc po cenach w barach na wyścigach, oznacza to ponad sto pięćdziesiąt procent zysku na butelce szkockiej.
Flora policzyła w myślach. – Więc w loży Orkney musi zapłacić za butelkę ponad dwukrotnie więcej niż u ciebie w sklepie?
– Owszem, dużo więcej niż dwukrotnie.
– No cóż, nie miałam pojęcia, że trunki w loży kosztują aż tyle.
– Za funta można więc ledwie zwilżyć szkło.
– Żartujesz ze mnie.
– Niezupełnie.
– To nic dziwnego, że Orkneya złości tak wysoka cena, zwłaszcza że kiedyś mógł przynosić swój alkohol.
– Mhm – potwierdziłem w zadumie. – Dzierżawcy lokali mają duże zyski, oczywiście, ale żeby tutaj butelkę liczyć na miarki…
– Na miarki?
– Trzydzieści trzy miarki na butelkę. Taka jest pojedyncza miara alkoholu we wszystkich barach, nie tylko na wyścigach. Dwa centylitry. Jeden duży łyk albo dwa małe.
Flora nie mogła w to uwierzyć. – No tak, ja nieczęsto kupuję drinki w barze. Zwykle robi to Jack.
Z tej perspektywy Orkney Swayle wydawał się niesłychanie rozrzutny, hojność dobrze ukryta za oschłością manier. W ciągu popołudnia zorientowałem się, że nie starał się świadomie być niegrzeczny, płynęło to raczej z bezmyślnego zwyczaju, tego typu zachowanie można wynieść z domu rodzinnego, w którym panowała daleko posunięta rezerwa. Zdawało się, że Orkney nie zdaje sobie sprawy z tego, jak oddziaływuje na otoczenie i byłby pewnie zaskoczony wiadomością, że przyprawia Florę o drgawki.
Obniżał poziom dżinu w butelce, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Zna się pan na koniach? – spytał.
Już zaczynałem mówić „nie bardzo”, ale Flora nie życzyła sobie tego rodzaju skromnych zaprzeczeń z mojej strony, chciała zrobić na Orkneyu wrażenie.
– Oczywiście, że się zna. Jego matka prowadzi polowania, ojciec był pułkownikiem i wspaniałym jeźdźcem amatorem, dziadek też był pułkownikiem i prawie wygrał Wielką Narodową.
W oczach Orkneya pojawił się na moment leciutki błysk; pomyślałem z zaskoczeniem, że może jednak w głębi duszy nie jest tak zupełnie pozbawiony poczucia humoru.
– Nieźle, Floro, to nienaganne referencje.
Zamilkła, niepewna, czy Orkney z niej kpi, nos jej się zaczerwienił i z nieszczęśliwą miną wpatrywała się w kieliszek.
– Breezy Palm – zaczął Orkney, zupełnie na nią nie zważając – jest potomkiem Desert Palm po Breezy City i Draughty Coty, który był przyrodnim bratem Goldenburgha. A jego potomek wygrał oczywiście Arc de Triomphe.
Zamilkł, jakby oczekiwał komentarzy, więc rzuciłem: Jakże interesujący rodowód”, co zdawało się obejmować większość ewentualności, również moją całkowitą nieznajomość wszystkich wymienionych koni.
Skinął głową zamyślony. – Oczywiście amerykańska krew. Draughty City to potomek Chicago Lake z matki od Michigana. Dobre, mocne i wytrzymałe konie. Naturalnie nigdy nie widziałem Draughty City, ale rozmawiałem z ludźmi, którzy widzieli go na torze. Trudno o lepszą mieszankę niż amerykańska i brytyjska krew. Zawsze to mówię.
– Na pewno ma pan rację – powiedziałem.
Orkney jeszcze przez dłuższy czas perorował na temat przodków Breezy Palm, ja wtrącałem od czasu do czasu odpowiednie komentarze, a Flora, którą widziałem jedynie kątem oka, powoli zaczynała się rozluźniać.
Jednak dokonane przez nią postępy wzięły w łeb w jednej chwili, bo właśnie wróciła z toalety dama, która nie była żoną Orkneya. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli przy Orkneyu Flora czuje się niezdarna, to przy tej pani uczucie to potęguje się w dwójnasób.