Выбрать главу

Kobieta była mniej więcej o dziesięć centymetrów wyższa od Flory, o tyleż szczuplejsza i jakieś sześć lat młodsza. Miała też uderzająco duże szare oczy, długą smukłą szyję i świetlisty makijaż; ubrana była niemal tak samo jak Flora, ale znacznie bardziej szykownie: kostium, dobre buty, filcowy kapelusz założony pod bardzo twarzowym kątem. Elegancka, dojrzała, wyrafinowana uwodzicielka.

Wyglądem nie mogły konkurować. Przy niej Flora wydawała się przysadzista i zdawała sobie z tego sprawę. Objąłem ją i przytuliłem; przez jedną przerażającą sekundę miałem wrażenie, że to wywoła łzy.

– Flora, oczywiście znacie się z Isabellą – odezwał się Orkney. – Isabello, moja droga, to jest eskorta Flory… ee… jak pan się właściwie nazywa?

Powiedziałem mu. Powtórzył to Isabelli. Isabellą i ja wymieniliśmy uśmiechy powitalne średniej serdeczności, a Orkney powrócił do tematu amerykańskich przodków.

Gonitwy zaczynały się i kończyły: pierwsza, druga, trzecia. Za każdym razem wszyscy schodzili na dół obejrzeć konie na paradnym padoku, potem wracali do loży obejrzeć gonitwę. Orkney grał ostro, korzystając z bukmacherów przy torze. Isabellą wymachiwała garściami zakładów w systemie Tote. Flora stwierdziła, że nie będzie sobie zawracała głowy obstawianiem, woli się upewnić, czy z Breezy Palm wszystko w porządku.

Poszedłem z nią. Koniuszy (nie wazeliniarz Howard, ale dynamiczny facet o przenikliwych, niespokojnych oczach) powiedział tajemniczo, że koń jest w takiej formie, w jakiej zwykł być, i że pani Hawthorn nie powinna się niepokoić, bo wszystko jest w porządku.

Pani Hawthorn nie posłuchała naturalnie tej dobrej rady i nie przestawała się martwić.

– Skarbie, dlaczego nie powiedziałeś Orkneyowi, co się naprawdę stało z twoją ręką? – spytała.

– Nie jestem z tego szczególnie dumny – wyjaśniłem prozaicznie. – Nie chcę o tym mówić. Tak jak Orkney o sobie.

Flora, wieczna gaduła, głęboko westchnęła. – Bardzo to dziwne, skarbie. Nie ma się przecież czego wstydzić.

Wjechaliśmy windą i wróciliśmy do loży; Flora pożądliwie spoglądała na ciągle nierozpakowane jedzenie i zapytała, czy jadłem lunch.

– Nie – odpowiedziałem – a ty?

– Powinnam była pamiętać, ale zapomniałam – westchnęła. I opowiedziała mi o nienawistnym stosunku Orkneya do wyścigowych restauracji.

Orkney nie zaprosił żadnych innych gości. Oczekiwał, że obydwoje z Florą na każdą kolejną gonitwę wrócimy do loży, ale nie powiedział tego. Mówiąc najdelikatniej, dość trudny gospodarz.

Kiedy czekaliśmy na balkonie widokowym na rozpoczęcie trzeciej gonitwy, a konie dopiero zmierzały na punkt startu, zapytał Florę, czy Jack znalazł dzierżawcę na jego klacz. Zapomniał sam o to zapytać, kiedy dzwonił do szpitala.

– Na pewno zrobi to, jak tylko wróci do domu – rzekła pojednawczo Flora. A potem zwróciła się do mnie z wyjaśnieniem: – Orkney jest właścicielem jednego z koni dzierżawionych przez Larry’ego Trenta.

– Moja niezła klaczka po Fringe’u. Trzylatka z dobrze sklepioną klatką, co oczywiście wzięła po matce.

– Musiałem ją widzieć w stajni Jacka – próbowałem sobie przypomnieć. Dokładnie mówiąc, cztery wieczory pod rząd.

– Naprawdę? – Orkney wykazał zainteresowanie. – Ciemna kasztanka, biała gwiazdka, łagodny wzrok.

– Pamiętam. Dobre kości. Ładne proste pęciny. Ma wyraźne zagojone blizny na karku. Wyglądało na drut kolczasty.

Orkney wydawał się zadowolony i strapiony zarazem.

– Kiedyś uciekła jako dwulatka. I musiała się wpakować na jedyny kawałek kolczastego drutu w całym hrabstwie. Konie naprawdę nie mają wyczucia.

– Łatwo wpadają w panikę – przyznałem.

Od tej chwili Orkney zdecydowanie zmienił stosunek do mnie, co Flora natychmiast spostrzegła z nieukrywaną satysfakcją.

– Pańska klaczka dobrze się spisywała u Larry’ego Trenta – zauważyłem.

– Nieźle. Wygrała handicap w Newbury i drugi w Kempton. Obaj z Larrym zarobiliśmy trochę na zakładach, ale ja oczywiście miałem nadzieję na duży druk.

Zobaczyłem, że na obliczu Flory zaczyna się malować niepokój.

– Oczywiście – potwierdziłem bardzo pewnie, co ją wyraźnie uspokoiło. „Duży druk” powrócił w samą porę jako wspomnienie z dzieciństwa. Prestiżowe gonitwy i wysokie nagrody drukowano grubymi czarnymi czcionkami w katalogach aukcyjnych; taka wzmianka przy imieniu klaczy przeznaczonej do hodowli znacznie podnosiła cenę jej potomstwa.

– Będzie pan ją trenował w przyszłym roku? – zapytałem.

– Jeśli znajdę dzierżawcę. – Zrobił króciutką pauzę. – Ja naturalnie wolę puszczać dwulatki. W tym roku miałem u Jacka cztery. Jeśli są dobre, sprzedaję, a klacze z dobrym rodowodem wydzierżawiam, wtedy albo sam mogę później mieć od nich potomstwo, albo sprzedać je jako klacze hodowlane. Larry często brał moje klacze jako trzy – lub czterolatki. Miai dobre oko, jeśli chodzi o konie. Biedny Larry.

– Owszem, słyszałem o tym.

– Pan go znał?

– Nie. Widziałem go na tym przyjęciu… nic więcej. – Zobaczyłem go oczyma wyobraźni, i żywego, i bez życia, człowieka, którego śmierć uruchomiła tyle rzeczy.

– Ja nie poszedłem na to przyjęcie – powiedział spokojnie Orkney. – Szkoda, że tak zginął…

– Pan go dobrze znal? – spytałem.

– Dosyć dobrze. Oczywiście nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Łączyło nas zainteresowanie końmi.

Ton głosu Orkneya mówił wyraźnie to, czego nie wypowiedziały usta: w ocenie Orkneya Larry Trent nie należał do towarzystwa.

– Więc… nie bywał pan w tym jego lokalu „Silver Moondance”?

Niezbyt komunikatywną twarz Orkneya przebiegł leciutki skurcz.

– Owszem, raz się tam z nim spotkałem, w jego biurze, żeby omówić interesy. Potem zjedliśmy kolację. Kolację z tańcami, jak mówił Larry. Bardzo głośna muzyka… – Nie dokończył zdania, nie wypowiedziana krytyka kryła się w domyśle.

– A jak panu smakowało wino?

– Wino? – Był wyraźnie zaskoczony.

– Handluję winem – wyjaśniłem.

– Naprawdę? – Wydawało się, że kupcy winni w świecie Orkneya mieli tymczasem niezłe notowania. – Ciekawe. O ile pamiętam, wino było całkiem do przyjęcia. Naturalnie jak na kolację z tańcami.

Całkiem do przyjęcia jak na kolację z tańcami to wspaniałe określenie lepszego sikacza w tych wszystkich podejrzanych butelkach. Pomyślałem, że nie ma sensu pytać Orkneya o szkocką; był zwolennikiem dżinu.

Konie do trzeciej gonitwy pojawiły się na torze i przegalopowały przed trybunami. Orkney uniósł olbrzymią lornetkę i przyglądał się swojemu faworytowi, efektownemu gniadoszowi o kroku skocznym i niecierpliwym jak impala, na karku konia już pojawił się pot.

– Walczy z dżokejem – mruknął Orkney. – Przegrywa wyścig w drodze na start. – Opuścił lornetkę i wykrzywił się pogardliwie.

– Larry Trent czasami kupował konie na aukcjach – powiedziałem zdawkowo, nie spuszczając oka ze stawki. – Dla pana też?

– Nie, nie, dla swojego brata. – W tym momencie Orkney interesował się wszystkim poza mną. – Konie w trakcie treningu. Trzylatki, albo cztero – czy pięciolatki. Sprzedawał je za granicę i tak dalej. A ja to kupuję roczniaki… oczywiście według wskazówek agentów hodowlanych.

Flora przysłuchiwała się temu, a wyraz jej twarzy przeszedł gwałtownie od zaskoczenia do zrozumienia. Zniknięcie Ramekina wyjaśniło się w najbardziej zwyczajny, całkiem niesekretny sposób. Flora nie zdradzała objawów rozczarowania, ale w jej zrozumieniu zdecydowanie kryl się lekki zawód.

– Patrzcie tylko! – wykrzyknął z urazą Orkney. – Ten przeklęty zwierzak się wyrwał!