Jego faworyt pokonał dżokeja i oddalał się spokojnym galopem. Orkney przytknął do oczu lornetkę, usta wyrażały posępną pogardę. Najwyraźniej chętnie ukręciłby łeb dżokejowi, gdyby tylko go dorwał.
– A zna pan tego brata Larry’ego Trenta? – spytałem.
– Co? Nie, nie, nigdy go nie widziałem. Tylko Lany mówił… No coś podobnego! Ten kretyn powinien zostać ukarany! Widziałem, jak Lany kupował na aukcji dobrego konia za prawie pięćdziesiąt tysięcy. Spytałem, dlaczego mając takie pieniądze, woli dzierżawić. To gotówka brata, wyjaśnił. Nie jego liga. Ale on potrafił wybierać konie, a brat nie. Jedyna rzecz, której brat nie potrafi – tak mi powiedział. Usłyszałem w tym zawiść. No, ale tacy są ludzie. Spójrzcie tylko na tego cholernego kretyna! Minął start. To naprawdę fatalnie! Kompromitacja. – W jego głosie zabrzmiała niepohamowana wściekłość. – Teraz start się opóźni i będziemy się spieszyć z gonitwą Breezy Palm.
13
Miał rację. Start był opóźniony. Faworyt Orkneya przyszedł na metę przedostatni i skrajnie wyczerpany, a my musieliśmy się bardzo spieszyć do Breezy Palm.
Orkney był wyraźnie niezadowolony. Zrobił się chłodny i egoistycznie nieprzyjemny.
Potulnie sprowadziłem Florę na dół do boksów, gdzie siodłano konie, poruszaliśmy się jednak zdecydowanie wolniej niż nasz rozzłoszczony gospodarz, który popędzał swoją damę.
– Mój drogi, nie masz mu chyba za złe, że nazwał cię moją eskortą, co? – spytała z niepokojem Flora.
– Absolutnie nie, z przyjemnością będę cię eskortował, zawsze i wszędzie.
– Tony, skarbie, tak bardzo podnosisz mnie na duchu. Znaleźliśmy się w boksie w momencie zakładania miniaturowego siodła na płachtę z numerem, plastykowy popręg zwisał luźno.
Breezy Palm, kasztan z trzema białymi skarpetkami, wyglądał tak, jakby miał jeszcze trochę urosnąć, szczególnie z przodu. Konie podobnie jak dzieci rosną z przerwami, a przednie nogi Breezy Palm nie dorównały jeszcze ostatniemu zrywowi nóg tylnych.
– Dobry mocny zad – odezwałem się w najlepszym stylu Jimmy’ego.
Obcesowy koniuszy zajęty zapinaniem popręgu spojrzał na mnie z nadzieją, ale Orkney nie miał nastroju na pochlebstwa.
– Nareszcie znowu dochodzi do siebie – powiedział kwaśno. – Wygrał dwa razy w lipcu, ale od tej pory przynosi tylko denerwujące rozczarowania. Oczywiście, to nie jest wina Jacka. – Jednak głos naładowany był krytyką. – Błędy dżokejów, wystawiony w złej gonitwie, przestraszony na starcie, lepszy start był mu potrzebny, zawsze coś.
Ani koniuszy, ani Flora nie mieli zadowolonej miny, nie byli jednak zaskoczeni. Przedwyścigowe nerwy Orkneya pewnie należały do programu.
– Nie mogłeś go osiodłać wcześniej? – pytał nadąsany. – Musiałeś wiedzieć, że gonitwa była opóźniona.
– Zwykle lubi pan asystować przy siodłaniu swoich koni.
– To prawda, ale trzeba się posługiwać zdrowym rozsądkiem.
– Bardzo mi przykro, proszę pana.
– A nie możesz się pospieszyć? – pytał Orkney coraz bardziej szorstko, kiedy koniuszy przecierał gąbką nos i wargi konia. – Już jesteśmy cholernie spóźnieni.
– Zaraz idziemy. – Wzrok koniuszego zatrzymał się na derce, którą trzeba będzie zarzucić na siodło, żeby mięśnie nie wystygły w chłodzie październikowego dnia. Jeszcze naczynie z olejem do wypolerowania kopyt… w programie napisano, że stajenny, którego koń będzie najbardziej zadbany, otrzyma nagrodę.
– Fatalnie – niecierpliwił się Orkney. – Już powinniśmy być na padoku. – Obrócił się gwałtownie i ruszył w tamtym kierunku, pewny, że Isabella, Flora i ja natychmiast podążymy za nim.
Isabella zdawała się znosić to ze stoickim spokojem. Flora rzuciła się w pościg za Orkneyem, ale chwyciłem ją gwałtownie za rękę, wiedząc o tym, że będzie ją bardziej, a nie mniej szanował, jeśli za nim nie popędzi.
– Powoli, powoli, jeszcze dżokeje nie wyszli.
– No dobrze. – Robiła wrażenie winnej, nie tylko zmieszanej, dreptała drobnymi szarpanymi kroczkami między długonogą Isabellą a mną.
Dołączyliśmy do Orkneya na padoku wcale nie później niż inne zespoły właściciel-trener.
Fatalny humor nie opuścił Orkneya nawet wtedy, gdy w końcu na padoku pojawił się Breezy Palm, pięknie wybłyszczony. Zbliżający się do konia dżokej, który wydawał mi się pogrążony jeszcze w poprzednich doświadczeniach, został sarkastycznie pouczony, aby nie czekał ze zwycięskim zrywem tak długo jak ostatnim razem, i żeby przypadkiem nie zasnął w boksie startowym, jeśli nie zrobi mu to różnicy.
Dżokej wagi piórkowej słuchał z twarzą pozbawioną wyrazu, wpatrywał się w ziemię, ciało miał wyraźnie rozluźnione. Wszystko to już słyszał, pomyślałem, i po prostu się nie przejmuje. Zastanawiałem się, czy gdybym był dżokejem, przykładałbym się całym sercem do wygrania wyścigu dla właścicieli, którzy w ten sposób mnie traktują. Doszedłem do wniosku, że chyba nie. W tym momencie niepewne widoki Breezy Palm stały się dla mnie zupełnie jasne. Ciekawe, jak zachowa się przegrany Orkney, skoro jest tak paskudny, kiedy żyje nadzieją.
Odezwał się gong wzywający dżokejów do zajęcia miejsc. Dżokej dosiadający Breezy Palm skinął Orkneyowi głową i odjechał, choć Orkney nadal mu powtarzał, że jeśli nadużyje bata, będzie miał do czynienia z komisją regulaminową.
Flora trzymała się blisko mnie, niemal się do mnie kleiła. Kiedy Orkney obrócił się na pięcie i odmaszerował z padoku, nawet się nie oglądając na Isabellę ani na swojego konia, powiedziała do mnie drżącym głosem: – Jack sobie z nim radzi, aleja nie. Jack nie pozwala na takie chamstwo wobec dżokejów. Jeden z nich odmówił jazdy na jego koniach, wyobrażasz sobie?
– Mmm. Czy musimy wracać do loży, żeby obejrzeć gonitwę?
– O Boże, oczywiście – odparła kategorycznie. – W każdym razie ja muszę… ty możesz zostać… pójdę sama.
– Nie wygłupiaj się.
Rozejrzałem się za dekoracyjną Isabellą, ale ona także zniknęła.
– Poszli oboje robić zakłady – wyjaśniła z ciężkim westchnieniem Flora. – Jack mówił, że konkurencja jest silna… Tak się boję, że Breezy Park nie wygra.
Pojechaliśmy windą do pustej loży. Kanapki i ciasteczka nadal były zapakowane, ale poziom dżinu w butelce znacznie się obniżył od chwili naszego przybycia na wyścigi. Pomyślałem, że dżin u niektórych osób powoduje straszliwy humor, to rzecz powszechnie znana.
Wyszliśmy z Florą na balkon, żeby obserwować konie podążające na start, Orkney wpadł bez tchu, bez słowa przeproszenia wepchnął się przed nas i przyłożył do oczu lornetkę, żeby się przekonać, jakie też błędy dżokej zdążył już popełnić. Isabellą przybyła dostojnie z garścią zakładów, a ja spojrzałem na błyskające światła tablicy, aby się przekonać, jakie szanse ma Breezy Palm. Siedem do jednego, w żadnym razie nie faworyt, ale nieźle obstawiony.
Startowało osiemnaście koni, wiele z nich zwyciężyło w innych biegach. Breezy Palm wszedł do boksu startowego spokojnie i nic nie wskazywało na to, że zamierza ponownie zaatakować pomocnika startera. Nieco histeryczna ruchliwość Orkneya przerodziła się nagle w koncentrację. Ciemnozielone bramki startowe otwarły się równocześnie i wyrzuciły nabierającą szybkości tęczę barw.
Flora podniosła swoją niewielką lornetkę, ale wątpię, czy mogła cokolwiek zobaczyć, tak jej drżały ręce. Zresztą przy biegach na dystans trzy czwarte mili trudno się było zorientować na tak wczesnym etapie, bo konie były na dalekiej prostej i biegły prosto na widzów, mnie samemu sporo czasu zajęło wypatrzenia dżokeja w czerwono-szarych barwach Orkneya. Komentator żonglował imionami, ale do półmetka nawet nie wspomniał Breezy Palm, którego widziałem pośrodku stawki; ani nie wychodził do przodu, ani nie zostawał w tyle. Na tym etapie udowadniał po prostu, że nie jest ani lepszy, ani gorszy od swoich konkurentów.