Выбрать главу

– Ten od podrobionej Laphroaig?

Jimmy skinął głową, niezdecydowanie zmarszczył brwi i ruszył w zupełnie odwrotnym kierunku. Przez kilka chwil przyglądałem się rozmówcy Flory, był to mężczyzna w średnim wieku, ciemnowłosy, z wąsami, jako jeden z nielicznych ubrany w garnitur z granatowego tenisu, marynarkę mial zapiętą, a z górnej kieszonki wystawał brzeżek jedwabnej chusteczki. Potem parę osób zmieniło miejsce i straciłem go z oczu; jak zwykle przy takich okazjach rozmawiałem z całym szeregiem niezbyt bliskich znajomych, których widywałem raz do roku albo nawet rzadziej – zazwyczaj podejmowało się rozmowę w miejscu jej przerwania, jakby obu spotkań nie dzielił czas. Właśnie jedna z takich osób w najlepszej intencji zapytała: – A jak Emma? Jak twoja śliczna żona?

Sądziłem, że nigdy do tego nie przywyknę, do tego ukłucia szpikulcem w obnażony nerw, do tego zdecydowanie fizycznego bólu. Emma… dobry Boże.

– Nie żyje – odparłem, lekko kręcąc głową, starając się przekazać to łagodnie, oszczędzić rozmówcy zażenowania. Często musiałem mówić to w taki sposób, o wiele za często. Teraz wiedziałem już, jak to robić, nie wywołując zbytniego dyskomfortu. Gorzka, niezwykła umiejętność owdowiałych, odsuwanie przygnębienia od innych, ukrywanie własnego.

– Tak mi przykro – powiedział mój rozmówca i w danej chwili był absolutnie szczery, jak to się zwykle dzieje. – Nie miałem najmniejszego pojęcia. Kiedy…?

– Sześć miesięcy temu.

– Och. – Odpowiednio dopasował poziom współczucia. – Naprawdę bardzo mi przykro.

Skinąłem głową. On westchnął. Świat toczył się dalej. Transakcja zakończona, do następnego razu. Zawsze jest następny raz. Ale przynajmniej nie zapytał „jak to się stało?”, więc nie musiałem mu mówić, nie musiałem myśleć o bólu, utracie przytomności, o nienarodzonym dziecku, które zmarło wraz z nią.

Niektórzy goście Jacka byli także moimi klientami, więc nawet na tego typu spotkaniu okazywało się, że rozmawiam zarówno o koniach, jak o winie. Kiedy pełna zapału starsza dama domagała się moich opinii na temat porównania Cötes du Rhone z Cöte de Nuits, zobaczyłem, że Jimmy wreszcie rozmawia z Larrym Trentem. On też mnie zauważył i dawał ręką znaki, żebym podszedł, ale nie mogłem tego zrobić, bo jeśli uda mi się przekonać pełną zapału damę, będzie kupowała skrzynkami lepsze wino, więc dałem Jimmy’emu znak „później”, na co zareagował przebaczającym machnięciem ręki.

Kelnerki przeciskały się przez tłum z tacami kanapek i kiełbasek na wykałaczkach. Oceniłem, że stawiło się dobrze ponad sto gardeł i jeśli entuzjazm będzie wzrastał w takim tempie, to pierwszych czterdzieści osiem butelek opróżni się lada moment. Zmierzałem już w kierunku wejścia dla obsługi w pobliżu domu, kiedy sam Jack znalazł się tuż przy mnie i chwycił mnie za rękaw.

– Potrzeba więcej szampana, a kelnerki mówią, że twoja furgonetka jest zamknięta. – W jego głosie wyczuwało się pośpiech. – Nie sądzisz, że przyjęcie jest udane?

– Jak najbardziej.

– Dobrze. Doskonale. Więc liczę na ciebie. – Odwrócił się i odszedł, witając mijane osoby poklepywaniem po plecach, uszczęśliwiony swoją rolą gospodarza.

Sprawdziłem wanienki, w których zostały jedynie dwie stojące butelki w morzu topiącego się lodu. Ruszyłem do furgonetki, szukając w kieszeni kluczy. Po drodze spojrzałem na wzgórze, gdzie czekały wszystkie samochody, range rover, furgon do przewozu koni, mercedes szejka. Żadnych wyrw w szeregu, nikt jeszcze nie odjechał. Na wzgórzu jakieś dziecko bawiło się z psem.

Otworzyłem tylne drzwi furgonetki i pochyliłem się, żeby wyciągnąć trzy dodatkowe skrzynki, które chłodziły się niezbyt skutecznie pod czarnymi workami z lodem. Wyrzuciłem jeden z worków na trawę i podniosłem jedną ze skrzynek.

Dostrzeżony kątem oka ruch kazał mi odwrócić głowę i w ułamku sekundy ten zwyczajny dzień przemienił się w koszmar.

Furgon do przewozu koni toczył się właśnie po zboczu.

Zmierzał prosto na namiot, nabierał szybkości.

Był już zaledwie pół metra od różanego żywopłotu. Przebił się przez delikatne rośliny, rozgniatając ostatnie różowe kwiaty jesieni. Nieubłaganie wjeżdżał na trawnik.

Rzuciłem się do wejścia do namiotu z ostrzegawczym krzykiem, którego w panującym zgiełku nikt nie usłyszał, zresztą i tak było już za późno.

Przez nieruchomy ułamek sekundy dostrzegłem całe nietknięte jeszcze zgromadzenie, tłum ludzi, uśmiechających się, pijących, żywych i niczego nieświadomych.

W tej sekundzie furgon worał się w namiot i wiele rzeczy odmienił na zawsze.

3

Absolutne niedowierzanie objawiło się milczeniem, które trwało może pięć sekund, potem ktoś krzyknął i już nie przestawał, wył, co stanowiło histeryczny komentarz do straszliwego horroru.

Furgon przetoczył się przez jedną ze ścian, grzebiąc pod spodem ludzi, następnie uderzył w jeden ze słupów podtrzymujących namiot. Słup nie wytrzymał. Część namiotu przede mną zapadła się do środka, stałem niejako na skraju ruiny.

W miejscu, gdzie przed chwilą widziałem gości, leżało teraz ciężkie szare płótno z niezliczonymi wybrzuszeniami, które wykonywały jakieś rozpaczliwe poruszenia.

Pośrodku, niemal nieprzyzwoicie, stał furgon do przewozu koni, gigantyczny, ciemnozielony, nietknięty, bezosobowy i przerażający. Nie było widać nikogo za kierownicą, ale żeby dostać się do kabiny, trzeba było przejść po zmiażdżonych kawałkach żywych i umarłych.

W głębi za furgonem, gdzie stała jeszcze część namiotu, ludzie przepychali się przez to, co pozostało z dawnego wejścia, przedzierali się przez dziury w brezencie, zataczając się wychodzili pojedynczo i padali na trawnik niczym postaci z płaskorzeźbionego fryzu.

Zorientowałem się, że nadal trzymam skrzynkę szampana. Odstawiłem ją i puściłem się biegiem w stronę domu, do telefonu.

Panował tam absolutny spokój, jakby nic się nie wydarzyło. Ręce mi się trzęsły, kiedy podniosłem słuchawkę.

Policja i karetki do stajni Jacka Hawthorna. Lekarz. Dźwig. Już jadą, powiedzieli. Wszyscy jadą. Od razu.

Wróciłem na zewnątrz, mijałem ludzi z nieprzytomnym wzrokiem, którzy również biegli do domu, żeby zadzwonić.

– Już jadą – powiedziałem. – Jadą.

Wszyscy się trzęśli, nie tylko ja.

Wycie umilkło, jednak wiele osób krzyczało, mężowie próbowali odnaleźć swoje żony, żony szukały mężów, matki synów. Wszyscy mieli pobladłe twarze, otwarte usta, urywany oddech. Ludzie zabrali się do przecinania brezentu scyzorykami, żeby uwolnić uwięzionych z wnętrza namiotu. Jakaś kobieta metodycznie cięła na kawałki strzępy bocznej ściany maleńkimi nożyczkami, po jej policzkach płynęły łzy. Wszystkie te wysiłki wydawały się nieistotne wobec ogromu zadania.

Wiedziałem, że Flora, Jack i Jimmy znajdowali się w tej części namiotu, która runęła.

Gdzieś w pobliżu rżał koń, walił kopytami w drewno, uświadomiłem sobie ze zgrozą, że odgłosy te dochodzą z wnętrza furgonu. W środku znajdował się koń.

Na sztywnych nogach podszedłem do stojącej części namiotu, wszedłem do środka przez otwór, którym przed chwilą wydostali się tamci ludzie. Jeden ze słupów stał prosto, otoczony jasnością chryzantem w donicach. Wokół pełno było potłuczonego szkła, kilka osób próbowało podnieść ciężkie fałdy zawalonego brezentowego dachu, żeby umożliwić ocalonym wyczołganie się spod spodu.