Flora zarzuciła zmagania z lornetką, opuściła ją i na końcówkę biegu spoglądała jedynie z niepokojem. Grupa koni, która dotychczas poruszała się wolno, nagle zdawała się frunąć, niewielkie odległości między pierwszym a ostatnim wyciągnęły się na naszych oczach na całą długość, ukazując możliwych i pewnych zwycięzców. Młode ogiery wyciągały szyje, starając się wyprzedzić wszystkich, tak jak robiłyby w dzikim stadzie na równinie bez barier, pierwotny instynkt w niezmienionej postaci dochodził do głosu na cywilizowanym torze. Cała istota wyścigów, pomyślałem. Nieoswojona siła, która to umożliwia. Podniecająca, wzruszająca… piękna.
Breezy Palm dysponował w pełni tym starym instynktem. Bez względu na to, czy dżokej zmuszał go do pełnego wysiłku, czy nie, sunął do przodu z pasją, nogi pod niedojrzałym tułowiem zdawały się kanciaste, ruchy pospieszne i nieskoordynowane, żądzy zwycięstwa nie dotrzymywały kroku nie w pełni rozwinięte umiejętności techniczne.
Cała sztuczka startu w wyścigach, jak kiedyś powiedział mój ojciec, polega na rozbudzeniu naturalnej u konia paniki i kontrolowaniu jej. Oczywiście mój ojciec ani przez chwilę nie wątpił, że potrafi i jedno, i drugie. To ja, jego syn, nie umiałem ani tego, ani tego. A szkoda…Naturalna panika Breezy Palm, kontrolowana przez dżokeja do tego stopnia, że pozwolił mu podnieść głowę i trzymał na wodzy, sprawiała, że koń dalej starał się znacznie powyżej swoich możliwości. Orkney patrzył na to w pełnym koncentracji milczeniu. Flora zdawała się wstrzymywać oddech. Stojąca za mną Isabella powtarzała pod nosem „No biegnij, ty draniu, dalej”, co jak dotychczas stanowiło jej najbardziej ludzką reakcję. Breezy Palm, niczego niepomny, utkwił wzrok w trzech koniach biegnących przed nim i przez ostatnie sto metrów biegł tak, jakby wielki bożek Pan następował mu na pięty.
Konie mogą jedynie starać się jak najlepiej. A tego dnia w przypadku Breezy Palm oznaczało to, że nie mógł przegonić zwycięzcy, który wygrał o całą długość, ani drugiego, który wyprzedził go dość znacznie, przyszedł jednak tak blisko za trzecim zwycięzcą, że z loży Orkneya nie dało się stwierdzić, jaka naprawdę jest kolejność. Głośniki obwieściły, że sędzia prosi o zdjęcie z fotokomórki.
Nadal milczący Orkney opuścił lornetkę i patrzył na tor, gdzie jego zmęczonego konia sprowadzano z powrotem w dwudziesty wiek. Nie powiedział ani słowa, odwrócił się i pospiesznie odszedł, pozostawiając resztę towarzystwa.
– Chodź, skarbie – Flora ciągnęła mnie za rękaw. – My też musimy zejść na dół. Jack powiedział, że to konieczne.
Wszyscy troje staraliśmy się znaleźć na dole możliwie jak najszybciej. Breezy Palm przebierał nogami w zagrodzie przeznaczonej dla zdobywcy czwartego miejsca, dżokej rozpinał popręg, a Orkney zrzędził.
– O Boże – powtórzyła Flora. – Dżokeje zawsze wiedzą… jednak nie zajął trzeciego miejsca.
Potwierdziły to ogłoszone niebawem wyniki po sprawdzeniu zapisu fotokomórki: Breezy Palm przyszedł czwarty. Odległości: długość, dwie długości, niecały łeb.
Flora, Isabella i ja staliśmy obok Orkneya, patrząc na spoconego, niespokojnego dwulatka; robiliśmy pocieszające, optymistyczne uwagi, ale żadna z nich najwyraźniej nie znajdowała uznania.
– Biegł bardzo dobrze w silnej stawce – powiedziałem.
– Nieodpowiednia gonitwa dla niego – stwierdził opryskliwie Orkney. – Nie mam pojęcia, dlaczego Jack uparcie wystawia go w tej klasie. Całkiem oczywiste, że byli za dobrzy dla niego.
– O włos – wtrąciła rozsądnie Isabella.
– Dobra kobieto, nie masz o tym pojęcia.
Isabella jedynie się uśmiechnęła, okazując zupełnie niezwykły hart ducha.
Uderzyło mnie to, że Orkney w najmniejszym stopniu jej nie onieśmielał. Traktował ją niegrzecznie, ignorowała to, ani zażenowana, ani dotknięta. W jakiś subtelny sposób w tym związku musiała być jego równoprawnym partnerem… i obydwoje o tym wiedzieli.
Flora rzekła mężnie: – Myślę, że twój koń pobiegł znakomicie.
Wynagrodziło ją litościwe spojrzenie z wyżyn.
– Walczył do końca – wtrąciłem z podziwem. – Zdecydowanie się nie poddaje.
– Czwarty – rzucił karcąco Orkney, jakby zajęcie tego miejsca świadczyło o braku charakteru. Zastanawiałem się, czy w ogóle obchodzi go to, jak małostkowe i pozbawione wdzięku jest jego zachowanie.
Dano sygnał odprowadzenia koni, Orkney wykonał jakieś niecierpliwe gesty, które wszyscy uznali za dość specyficzne zaproszenie z powrotem do loży. Tam nareszcie zajął się odwinięciem dawno nam należnych kanapek; robił to jednak nieporadnie, w końcu przesunął talerze w stronę Isabelli, żeby ona to zrobiła. On sam nalał drinki, równie hojnie jak poprzednio, i wskazał ręką, że jeśli chcemy, możemy zasiąść przy jednym ze stolików. Wszyscy usiedliśmy i zabraliśmy się do jedzenia, uprzejmie skrywając głód.
Jako powyścigowe świętowanie ta scena mogła iść w zawody ze stypą, ale stopniowo dąsy Orkneya znikały, zaczął nawet wygłaszać komentarze świadczące o tym, że doskonale zrozumiał to, co oglądał, nawet jeśli nie przyniosło mu to radości.
– Stracił ruchliwość – stwierdził. – W lipcu, kiedy wygrał, miał lepszy krok. Znacznie bardziej płynny. To jedyny problem z dwulatkami. Człowiek myśli, że ma światowego mistrza, a on nagle zaczyna nierówno się rozwijać.
– W przyszłym roku może być lepszy – zasugerowałem. – Nie zatrzyma go pan? Może być tego wart.
Orkney przecząco pokręcił głową. – W przyszłym tygodniu idzie na aukcję. Chciałem, żeby dzisiaj wygrał, to by wywindowało cenę. Jack o tym wiedział. – W głosie wyraźnie brzmiała uraza. – Larry Trent wziąłby go w dzierżawę. Myślał podobnie jak pan, że jak skończy rosnąć, to się poprawi, aleja nie zamierzam ryzykować. Sprzedawać i kupować roczniaki, to moje preferencje. Co roku puszczać inne konie… to znacznie ciekawsze.
– Nie zdąży się pan do nich przyzwyczaić – zauważyłem delikatnie.
– To prawda – przyznał. – Jak człowiek się robi sentymentalny, zaczyna wyrzucać pieniądze.
Przypomniałem sobie uczucia, jakimi ojciec darzył swoich końskich partnerów od stipli; przez lata traktował je przyjaźnie, interpretując każdy skurcz i ruch, a już szczególnie uwielbiał tego konia, który go zabił. Wyrzucone pieniądze, niewątpliwie, ale za to niekończące się przyjemności, których Orkney nigdy nie zazna.
– Ten głupi dżokej za późno go wypuścił – stwierdził Orkney, ale bez niepotrzebnej zajadłości. – Breezy Palm do końca zyskiwał. Widzieliście sami. Gdyby wcześniej się do niego zabrał…
– Trudno powiedzieć… – przeciągałem zgłoski.
– Powiedziałem mu, żeby nie ocknął się za późno. Mówiłem.
– Powiedziałeś mu, żeby nie bił konia – wtrąciła spokojnie Isabella. – Nie mogłeś się spodziewać, że zrobi obie rzeczy naraz.
Jednak Orkney mógł się tego spodziewać. Podczas jedzenia kanapek, sera i truskawkowych ciasteczek nie przestawał rozbierać i analizować całej gonitwy, krok po kroku, na ogół z dezaprobatą. Zgodził się z moim twierdzeniem, że koń przejawił wspaniałego ducha rywalizacji. Nie zgodził się natomiast z obroną dżokeja przez Florę. Zaczynałem być poważnie znużony tym całym przedstawieniem i zastanawiałem się, jak szybko będziemy mogli wyjść.
W progu ponownie pojawiła się kelnerka z pytaniem, czy jeszcze czegoś potrzeba, a Orkney orzekł: tak, jeszcze jedną butelkę dżinu.
– Ale ma to być Seagram’s – podkreślił. Kelnerka skinęła głową i oddaliła się, a on zwrócił się do mnie: – Zamawiam Seagram’s, bo muszą go specjalnie sprowadzać. Jeśli się nie sprecyzuje, to podają swoją markę dżinu. Biorą nieprzyzwoite ceny… ale nie zamierzam im ułatwiać życia.