Zauważyłem, że twarze Flory i Isabelli wyrażały dokładnie taką samą zbolałą rezygnację. Orkney tymczasem wsiadł na swojego konika i przez następnych dziesięć minut uskarżał się na usługi gastronomiczne na torze. Pojawienie się pełnej butelki bynajmniej mu nie przerwało, ale w końcu chyba przypomniał sobie, czym ja się zajmuję, i podzielił się z nami najwyraźniej świeżo wymyśloną ideą.
– Miejscowi, tacy jak pan, powinni dostarczać tu alkohole, nie te wielkie konglomeraty. Gdyby wystarczająco dużo osób skarżyło się w dyrekcji toru, to nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy wrócić do dawnych metod. A pan?
– Warto by spróbować – powiedziałem bez zbytniego zaangażowania.
– Powinien pan zaproponować swoje usługi jako alternatywę – nalegał. – Trochę postraszyć tych cholernych monopolistów.
– Należałoby o tym pomyśleć – wymamrotałem, nie mając najmniejszego zamiaru tego robić, a on wygłosił mi niemożliwie długi wykład na temat tego, co ja osobiście powinienem zrobić dla najemców lóż w Martineau Park, nie mówiąc już o innych torach, gdzie ta sama firma zapewnia dostawy i obsługę kulinarną, i jak powinienem postąpić wobec innych firm, które podzieliły między siebie wszystkie tory wyścigowe w kraju.
– Orkney… – zaczęła nieśmiało Flora, kiedy umilkła jego tyrada. – Wydaje mi się, że na kilku torach już zrezygnowano z usług wielkich konglomeratów i zawarto umowy z lokalnymi dostawcami, więc może… nigdy nie wiadomo.
Orkney popatrzył na nią ze zdumieniem, wywołanym nie tyle treścią jej wypowiedzi, co faktem, że ona w ogóle o tym wie.
– Floro, jesteś tego pewna?
– Owszem… jestem.
– No widzi pan – zwrócił się do mnie. – Na co pan czeka?
– Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dostarczać trunki – powiedziałem. – Ale co zjedzeniem? Musi pan przyznać, że to jedzenie jest dobre. W tym oni są najlepsi.
– Jedzenie… tak, ich jedzenie jest dobre – przyznał niechętnie.
Zjedliśmy wszystko co do okruszka, a mógłbym zjeść jeszcze dużo więcej. Orkney powrócił do tematu Breezy Palm i po dwóch kolejnych drinkach wyczerpał nawet cierpliwość umęczonej Isabelli.
– Orkney, jeśli chcesz, żebym cię odwiozła do domu, to już musimy iść. Może nie zauważyłeś, że ostatnia gonitwa skończyła się przed dziesięcioma minutami.
– Naprawdę? – Spojrzał na zegarek i nagle jakby się obudził. Wstał i pozbierał swoje papiery. – No i dobrze. Floro, zadzwonię do Jacka… No a… – Usiłował przypomnieć sobie moje nazwisko, bo już wszyscy wstaliśmy z miejsc. – Pana miło mi było poznać… hm… Tony. – Dwukrotnie kiwnął głową, zamiast podać mi rękę. – Ilekroć będzie pan tu z Florą, chętnie pana zobaczę.
– Dziękuję, Orkney – powiedziałem.
Isabella pochyliła się, żeby pocałować powietrze centymetr od policzka Flory, popatrzyła niepewnie na mój temblak i podobnie jak Orkney upewniła się, że nie da się uścisnąć mi dłoni, więc nie przejmowała się specjalnie pożegnaniami.
– Hm… miło było – powiedziała.
Oddalili się korytarzem, a Flora opadła na krzesło.
– Bogu dzięki, że już po wszystkim – powiedziała z pasją. – Bez ciebie nigdy bym tego nie wytrzymała. Jakie to szczęście, że cię polubił.
– Polubił? – Odniosłem się do tego sceptycznie.
– Owszem, skarbie, zaprosił cię na przyszłość, to praktycznie niesłychane.
– Ale jak tej Isabelli udało się zabrać go do domu?
Flora po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się beztrosko, w jej oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. – Mój drogi, na pewno przyjechali jej samochodem, a gdyby nie poszedł z nią od razu, zostawiłaby go i odjechała. Raz to zrobiła… były straszne sceny i musieliśmy z Jackiem wsadzić go do pociągu. Bo, jak pewnie zauważyłeś, nie stroni od dżinu, a kilka miesięcy temu w drodze do domu musiał dmuchać w alkomat i stracił prawo jazdy… ale o tym też nie lubi mówić.
W czasie wieczornej pracy w sklepie po powrocie z wyścigów zadzwoniłem ponownie do Henri Tavela do Bordeaux i bez większego zaskoczenia wysłuchałem jego informacji.
– Mój drogi Tony, nie na żadnego Chateau Caillot w St Estèphe. Nie ma Château Caillot w Haut Médoc. Nie ma Château Caillot w całym regionie Bordeaux.
– Można było tak przypuszczać – powiedziałem.
– A co do négociants Thiery et Fils – pogardliwe wzruszenie ramionami było niemal słyszalne na linii – nie ma osoby o nazwisku Thiery, która byłaby négociant w Bordeuax. Wiesz dobrze, że są ludzie, którzy nazywają się négociant, a pracują tylko wśród papierów i nigdy nie oglądają sprzedawanego wina, ale nawet wśród nich nie ma żadnego Thiery.
– Henri, zbadałeś to bardzo wyczerpująco.
– Fałszowanie etykiet wina to poważna sprawa.
Jego głęboki, wibrujący głos wyrażał oburzenie absolutnie szczere, choć nie było w nim elementu zaskoczenia. Dla Henri Tavela, podobnie jak dla wszystkich właścicieli winnic i kupców winnych w Bordeaux wino stanowiło religię. Świadomi i dumni z tego, że produkują wino najlepsze na świecie, ściśle trzymali się sztywnych biurokratycznych reguł ustanowionych w Medoc w 1855 roku i tylko nieznacznie od tamtej pory zmienionych.
Nadal mówili o roku 1816, roczniku nie nadającym się do picia, tak jakby świeżo zachowali go w pamięci. Wiedzieli, którego dnia zaczynał się co roku zbiór winogron, poczynając od 1795 (24 września). Wiedzieli, że wino produkowano bez przerwy w tych samych winnicach przez co najmniej dwa tysiące lat.
Każda butelka z pięciuset pięćdziesięciu milionów butelek wysyłanych corocznie z tego regionu musiała być poświadczona i policzona; musiała zasługiwać na swoją nazwę, musiała podtrzymać dobrą reputację aż do końca swojej egzystencji. A egzystencja czerwonego wina z Bordeaux bywała zadziwiająca… Próbowałem z Henri Tavelem wina, które miało dziewięćdziesiąt lat i nadal błyszczało kolorem i śpiewało na podniebieniu.
Sfałszowanie etykietki chateau z regionu Bordeaux i nalepienie jej na nieokreślony produkt jeziora europejskiego wina to była herezja zasługująca na spalenie na stosie. Henri Tavel domagał się zapewnienia, że płomienie nie ominą fałszerzy Caillot. Mogłem złożyć jedynie niezbyt przekonujące zapewnienia, że wszyscy dołożą wszelkich starań.
– To bardzo ważne – nalegał.
– Wiem, Henri, naprawdę wiem.
– Pozdrów swoją drogą matkę.
Następnego dnia, w środę, życie toczyło się normalnie, jeśli za normę uznamy dokuczliwe bóle ręki. W czwartek po południu miałem pokazać tę rękę w szpitalu na kontroli, a tymczasem przez większą część dnia posługiwałem się temblakiem, co było znacznie wygodniejsze, a poza tym pozwalało nie dźwigać skrzynek. Na widok temblaka Brian okazywał niezwykłą usłużność i starannie usuwał z mojego zasięgu nawet pojedyncze butelki. Pani Palissey zapisywała zamówienia telefoniczne, żebym nie musiał się krzywić. Czułem się rozpieszczany i rozbawiony.
Pani Palissey z Brianem wyszli wcześniej rozwozić zamówienia, których było bardzo dużo: niektóre opóźnione, inne z wyprzedzeniem, jak na przykład kieliszki i szampan na uroczystość osiągnięcia pełnoletności następnego dnia. Ja pilnowałem sklepu, uśmiechając się, uśmiechając się bez przerwy jak zawsze i myśląc, ilekroć to było możliwe.
Wkrótce po ósmej do sklepu wkroczył Gerard, miał ziemistą cerę, wydawał się zmęczony. Zapytał, czy mogę zamknąć ten cholerny sklep i pójść z nim coś zjeść. W jakieś spokojne miejsce. Chciał porozmawiać.