Weszliśmy z Gerardem do domu przez kuchnię, w której teraz jadałem bardzo rzadko. Kiedy potrawy zostały odgrzane i przełożone na talerze, przenieśliśmy się do pokoju. Usadowiliśmy się w wygodnych fotelach, a talerze wzięliśmy na kolana.
Jeśli bywałem w domu, mieszkałem głównie w tym przytulnym pokoju, gdzie stały półki z książkami, telewizor, zdjęcia, miękkie światło lampy padało na dywany. Teraz trzymałem tu też stojak na wino i kieliszki, żeby były pod ręką i odwracały uwagę od takich obowiązków, jak na przykład ogród. Mogę śmiało powiedzieć, że zazwyczaj właśnie tu kompletnie opuszczała mnie energia, a jednak instynktownie wracałem właśnie do tego pokoju.
Po zjedzeniu Gerard wyglądał lepiej, zapadł głęboko w fotel z westchnieniem ulgi. Z powrotem włożył rękę w temblak, zaakceptował kawę i drugi kieliszek kalifornijskiego wina, Napa Cabernet Sauvignon 1978, które zacząłem ostatnio sprzedawać i które bardzo mi smakowało.
– Przebyło długą drogę – zauważył Gerard, czytając etykietę.
– A przed nim jeszcze dłuższa. W Kalifornii uprawia się mnóstwo winogron, a ich najlepsze wina są światowej klasy.
Wypił łyk i pokręcił głową: – Jest dobre, ale szczerze mówiąc, nie odróżniłbym go od zwykłego sikacza. To smutne wyznanie, ale tak jest.
– Iw „Silver Moondance” przesiadują tacy klienci jak ty…
– Podejrzewam, że nawet wielu – rzekł z uśmiechem.
– To nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, żeby lubić wino.
– Miałeś mi powiedzieć, dlaczego fałszowane wina są równie ważne jak fałszowana szkocka w „Silver Moondance”.
Spojrzałem na niego, usłyszawszy nagle w jego głosie twardszy ton, pogłos szkockiego akcentu; zmiana wyrazu twarzy przypomniała mi scenę w samochodzie ubiegłej niedzieli: nagłe odrzucenie maski towarzyskiej, pojawienie się śledczego. Patrzył stanowczym, intensywnym wzrokiem, w pełni skoncentrowany, bez uśmiechu. Z przyjemnością i ulgą udzieliłem odpowiedzi temu drugiemu mężczyźnie, bez emocji przytaczając fakty i domysły.
– Złodzieje kradnący whisky zwykle interesują się transportem szkockiej w butelkach. Łatwo ją sprzedać, zazwyczaj odbiorca już czeka. Nie ma z tym żadnego problemu. Czysty zysk. Ale jeśli ukradniesz cysternę szkockiej, powstaje problem rozlania jej do butelek. Koszt butelek, siły roboczej i różne nieprzewidziane okoliczności.
– To jasne – kiwnął głową.
– W każdym z trzech zaginionych transportów Kennetha Chartera było sześć tysięcy galonów szkockiej o mocy mniej więcej pięćdziesiąt pięć procent alkoholu.
– Fakt.
– Każdy ładunek miał większą moc niż whisky w handlu detalicznym. Do zawartości cysterny ludzie sprzedający Rannoch musieli dodać wodę, żeby rozcieńczyć whisky do odpowiedniej mocy, mniej więcej czterdzieści procent alkoholu.
Gerard słuchał i kiwał głową.
– W tym momencie mieliby dość szkockiej do napełnienia około pięćdziesięciu tysięcy butelek standardowej wielkości.
Gerard lekko rozchylił usta, kompletnie zaskoczony.
– Kenneth Charter nigdy o tym nie wspomniał.
– On tylko transportuje, nie rozlewa. Może nigdy tego nie liczył. Ale przy trzech cysternach mówimy już o stu pięćdziesięciu tysiącach butelek w ciągu sześciu miesięcy, a to nie jest ładunek, który można trzymać na jakimś podwórku na zapleczu.
Gerard przez chwilę milczał, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, a potem powiedział jedynie: – Mów dalej.
– Za każdym razem bardzo szybko wypompowano zawartość cysterny, skoro znajdowano ją pustą następnego dnia.
– To prawda.
– A więc jeśli celem całej operacji nie było po prostu zrujnowanie Kennetha Chartera, co mogłoby oznaczać pozbycie się whisky w jakimś rowie, tak jak szofera, to zawartość cystern wypompowano do magazynu.
– Oczywiście.
– Logicznym miejscem rozładunku byłaby więc rozlewnia.
– Ale ładunek nigdy tam nie dojechał.
– Nie dojechał do rozlewni Rannoch. To nie to samo.
– Fakt. – W jego oczach pojawiło się rozbawienie. – Mów dalej.
– Rozlanie trzy razy po pięćdziesiąt tysięcy butelek nie zajmie żadnej porządnej rozlewni sześciu miesięcy. Niewielkie winnice butelkują takie ilości w ciągu kilku tygodni bez najmniejszego trudu. A jeśli tymczasem butelkowana whisky zamienia się w wino… mówiąc konkretnie, w wino z „Silver Moondance”.
– Aha! – Było to potwierdzenie, że dotarliśmy do sedna sprawy. – Mów dalej.
– No cóż, w rozlewni można łatwo napełnić każdy rodzaj butelek winem z jednego źródła, a kształty butelek w „Silver Moondance” odpowiadały etykietom, etykiety burgunda na butelkach burgunda i tak dalej. Niech wystarczy fakt, że w „Silver Moondance” znaleźliśmy i wino, i szkocką pod fałszywymi etykietami… mógłbym się założyć o wysoką sumę, że były rozlewane w jednym miejscu.
Gerard automatycznie popijał swoje wino.
– Gdzie? – spytał krótko.
– No… tu właśnie jest problem.
– Masz jakieś pomysły?
– Przyszło mi do głowy, że może to być jedna z tych rozlewni, o których mówił Kenneth Charter, tych, które mają trudności czy zmierzają do bankructwa, odkąd Francuzi zaczęli butelkować więcej własnych win. Przypuśćmy, że stoisz na progu bankructwa i przychodzi ktoś, i proponuje ci pracę. Nawet gdybyś wiedział, że nie jest to całkiem legalne, mógłbyś się zgodzić i siedzieć cicho. A może rozlewnia była na sprzedaż czy wynajem za śmieszną cenę, co nie jest wykluczone… a interes wydawał się opłacalny i długotrwały…
– Tak, to możliwe – przyznał Gerard. Myślał nad tym z pięć sekund. – A więc prowizorycznie szukamy na razie rozlewni. Odłóżmy to na chwilę. W Deglet’s często pracujemy dwójkami, omawiamy sprawę, przerzucamy się pomysłami, często dochodzimy do wniosków, na które w pojedynkę nigdy byśmy nie wpadli. Jestem przyzwyczajony do tego sposobu pracy, lubię go… ale mój partner jest w Londynie, a prawdę mówiąc, jestem zbyt zmęczony, żeby tam jechać… a ty jesteś na miejscu i w dodatku pękasz od fachowej wiedzy. Nie masz nic przeciwko temu, że podzielę się z tobą moimi pomysłami? Ale natychmiast się włącz, jeśli na coś cię naprowadzę. Bo na tym polega wartość tych sesji. Podchwytywanie pomysłów. Zgoda?
– Oczywiście. Tylko że ja…
– Po prostu słuchaj. Przerwij mi, jeśli nasunie ci się jakiś komentarz. Na tym to polega.
– W porządku.
– Poza tym… czy masz jakąś brandy? Uśmiechnąłem się. – Naturalnie. Jaką chcesz?
– Wszystko jedno.
Dałem mu Hine Antique, westchnął tak, jakby wkładał stary wygodny but. Sobie też nalałem, wierząc, że przypisywane temu gatunkowi brandy właściwości lecznicze nie są żartem. Jeśli masz mdłości, napij się brandy; jesteś zmęczony, napij się brandy; masz dreszcze – napij się brandy.
– No to dobrze – zaczął, tuląc w dłoni kieliszek. – Najpierw podsumowanie status quo. Pod tym hasłem mamy pierwszy fakt, o którym nigdy nie możemy zapomnieć, a mianowicie: nasz podstawowy cel to uratowanie firmy Kennetha Chartera bez pakowania jego syna do więzienia. Za to nam płacą. Sprawiedliwość i inne względy są drugorzędne.