– No dobrze. – Wyjął notes i coś zapisał, sprawdzając przy tym godzinę i zapewne dopisując na końcu: 9.14.
– Do ilu barów pojedziemy?
– Lista jest dosyć długa – powiedział rzeczowym tonem. – Oczywiście to duży obszar. Mój szef ma nadzieję, że zdążymy zakończyć śledztwo w dwa tygodnie.
– Dwa tygodnie!
– Pracując codziennie od dziesiątej trzydzieści do czternastej, w oficjalnych godzinach otwarcia barów.
– Czy to jest oficjalne zajęcie z wynagrodzeniem?
Zastanowił się głęboko, zanim odpowiedział: – Mówiło się o tym.
– No i co?
– Mieli dyspozycyjnego eksperta konsultanta, ale właśnie poszedł na emeryturę i wyjechał do Hiszpanii. On dostawał pieniądze. Oczywiście.
– Jak często… tak konsultował?
– Nie wiem dokładnie. Ja widziałem go tylko raz czy dwa. Tak jak pan potrafił odróżnić wszystko po smaku. Bo ludzie z Ceł i Akcyzy posługują się instrumentami, tak jak ci z Miar i Wag. Interesuje ich zawartość alkoholu, nie smak.
– Sprawdzali któryś lokal z tej listy?
– Wszystkie – powiedział z dezaprobatą, a ja przypomniałem sobie, co mi mówił wcześniej, że ktoś z jednego z tych urzędów uprzedził „Silver Moondance” o wizycie kontroli.
– Bez powodzenia?
– Nie doprowadziło to do żadnego oskarżenia. Istotnie.
– W porządku, sierżancie. Pan prowadzi, ja piję, ale muszę tu wrócić trzeźwy koło trzeciej, bo mam się pokazać w szpitalu na kontrolę ręki.
Oddalił się bardzo z siebie zadowolony, a pół minuty po dziewiątej trzydzieści pojawiła się pani Palissey z Brianem. Wytłumaczyłem, że teraz codziennie aż do wczesnego popołudnia nie będzie mnie w sklepie, obiecałem, że od jutra załatwię jej jakąś pomoc i będę wdzięczny, jeśli dzisiaj rano poradzi sobie sama.
– Pomoc? – Była wyraźnie dotknięta. – Nie potrzebuję pomocy.
– A co z przerwą na lunch…?
– Przyniosę coś z domu i zjemy na zapleczu. Nie chcę, żeby plątał mi się tutaj ktoś obcy. Sami z Brianem wszystko załatwimy. A pan niech sobie trochę odpocznie, bo nie wygląda pan najlepiej.
Miałem na końcu języka, że praca dla policji nie jest ideałem odpoczynku, ale przyszło mi do głowy, że tak naprawdę to sprawia mi ona przyjemność. Nie wahałem się ani chwili, czy przyjąć propozycję Ridgera, a właściwie Wilsona. Pochlebiało mi to, że uważano mnie za eksperta. Godna pożałowania próżność. Śmiej się z siebie, Tony. Zachowaj ludzkie odruchy.
Przez godzinę wszyscy troje zapełnialiśmy półki w sklepie, robiliśmy listy, przyjmowaliśmy zamówienia telefoniczne, obsługiwaliśmy klientów, wycieraliśmy kurze, zamiataliśmy podłogę. Wychodząc z Ridgerem, obejrzałem się za siebie: czysty, przytulny, zachęcający sklep, za kontuarem uśmiechnięta pani Palissey, Brian z pełną niepokoju starannością ustawiający skrzynki z winem. Nie jestem budowniczym imperium, pomyślałem. Nigdy nie założę sieci sklepów. To jedno dobrze prosperujące miejsce zupełnie mi wystarczy.
Prosperujące wbrew logice, miałem tego świadomość. Wiele podobnych małych sklepików upadło, próbując konkurować z sieciami i supermarketami, te giganty angażowały się w tak bezpardonową walkę cenową, że niemal pozbawiały się zysków. Ja też tak robiłem na początku, ale zacząłem tracić pieniądze i wbrew wszelkim obiegowym pojęciom i zaleceniom tego fachu, odbudowałem swoją pozycję, wracając do przyzwoitych, nie samobójczych cen. Straty się skończyły, wzrosła liczba klientów, a ja zacząłem cieszyć się życiem, zamiast budzić się zlany potem w środku nocy.
Ridger miał w samochodzie butelkę Bell’s; stała prosto na tylnym siedzeniu w tym samym pudle, w jakim opuściła „Silver Moondance”, w dwóch trzecich napełniona, jak poprzednio.
– Zanim wyruszymy, wezmę tę whisky do sklepu i tam spróbuję.
– Dlaczego nie tu?
– W samochodzie śmierdzi benzyna. – Co za szczęście, pomyślałem.
– Właśnie napełniłem bak. Ale co to ma do rzeczy?
– Zapach benzyny eliminuje zapach szkockiej.
– No, niech będzie. – Wysiadł z samochodu, wyjął pudełko, starannie pozamykał drzwiczki, chociaż samochód zaparkowany dokładnie przed sklepem był doskonale widoczny z wnętrza. Następnie zaniósł pudło i postawił je na ladzie.
Niedbałym ruchem wyzwoliłem rękę z temblaka, wziąłem butelkę Bell’s, zaniosłem ją do kantorka i przelałem przez lejek niezłą miarkę do przygotowanej wcześniej buteleczki, a potem wlałem odrobinę do szklanki. Buteleczka miała zakrętkę, którą w pośpiechu zaczepiłem o nitkę rękawa, ale w ciągu sekundy butelka była zakręcona i razem z lejkiem schowana za pudło z papierami. Niespiesznym krokiem wyszedłem do sklepu, sącząc w zamyśleniu whisky ze szklanki, prawa ręka znowu zwisała na temblaku.
Ridger szedł mi naprzeciw. – Nie wolno mi spuścić z oczu tej butelki – oznajmił.
– Przepraszam. – Ręką, w której trzymałem szklankę, wskazałem na kantorek. – Stoi na biurku. Absolutnie bezpieczna.
Zajrzał na zaplecze, żeby się upewnić, i kiwnął głową. – Jak długo to potrwa?
– Niedługo.
Płyn w moich ustach to na pewno whisky Rannoch, pomyślałem. Absolutnie. Tylko że…
– O co chodzi? – dopytywał się Ridger, co uświadomiło mi, że zmarszczyłem brwi.
– O nic. Jeśli chce pan wiedzieć, czy potrafię rozpoznać tę whisky, to odpowiedź brzmi: owszem, potrafię.
– Na pewno?
– Tak.
– A dlaczego pan się uśmiecha?
– Sierżancie – powiedziałem zdesperowany – to ma być współpraca, nie przesłuchanie, zabierajmy butelkę i ruszajmy w drogę.
Zastanawiałem się, czy sierżantowi Ridgerowi udało się kiedykolwiek z kimś zaprzyjaźnić, czy podejrzliwość jego natury mogła się na jakiś czas wyłączyć. Niewątpliwie po wszystkich naszych spotkaniach okazywał równy brak wrażliwości jak za pierwszym razem, a ja nawet nie próbowałem go ułagodzić, bo każdą taką próbę potraktowałby jako wysoce podejrzaną.
Odjechał od krawężnika ze słowami, że zacznie od najbliżej położonych miejsc, z czym nie miałem powodu polemizować, ale zorientowałem się, że rozumiał przez to lokale najbliższe „Silver Moondance”. Kiedy od „Silver Moondance” dzieliła nas mniej więcej mila, skręcił z głównej drogi i zatrzymał się przed wiejskim pubem.
Był to zajazd stary już w chwili śmierci królowej Anny, kiedy zatrzymywały się tu dyliżansy na zmianę koni. Budowa dwudziestowiecznej szosy zostawiła pub na odludziu, stara droga dyliżansów obecnie stała się ślepym zaułkiem. Byliśmy tu z Emmą kilkakrotnie, bo podobał nam się stary pękaty budynek z ukośnymi oknami i stuartowskimi cegłami, które nadal widać było w kominkach.
– Chyba nie tutaj! – wykrzyknąłem zdumiony.
– Zna pan ten pub?
– Byłem tu, ale nie w ciągu ostatniego roku.
Ridger zajrzał do swoich notatek. – Skargi na rozwodnioną whisky, dżin też. Skargi sprawdzone, uznane za bezpodstawne. Kontrole 23 sierpnia i 18 września.
– Ten bar prowadzi emerytowany krykiecista – powiedziałem. – Szczodry. Rozgadany. Trochę leń. Miejsce wymaga remontu.
– Kierownik: Noel Gerge Darnley.
Odwróciłem głowę i spojrzałem z ukosa na jego zapiski. – To ktoś inny.
– W porządku. – Ridger wysiadł z samochodu i dokładnie go pozamykał. – Będę pił sok pomidorowy.
– Kto płaci?
Ridger oniemiał. – Mam niewiele pieniędzy…
– Nie było instrukcji? Żadnej policyjnej gotówki nie dali? Chrząknął. – Musimy mieć rachunki.
– No dobrze. Będę sam płacił. Zapiszemy nazwę każdego lokalu i sumę, a pan to podparafuje.
Zaakceptował moją propozycję. Nie wiedziałem, czy policja zwróci mi te pieniądze, czy nie, ale jeśli nie, to najpewniej zrobi to Kenneth Charter. Jeżeli nawet nikt tego nie zrobi, niewielki problem.