– A jeśli znajdziemy odpowiednik? To był znacznie pewniejszy grunt.
– Konfiskujemy butelkę, pieczętujemy ją, opisujemy i wydajemy pokutowanie.
– W porządku.
Weszliśmy do pubu jako klienci, Ridger równie rozluźniony jak struny gitary.
Zauważyłem, że operacja kosmetyczna się odbyła, ale zdecydowanie wolałem dawne zmarszczki. Prawda, że zniszczone i poprzecierane indyjskie dywaniki wymagały renowacji, ale nie wymiany na pomarańczowe i brązowe pasy. Szorstkie i sękate dębowe ławy ustąpiły miejsca gładkim skóropodobnym winylom, a na gzymsie kominka stanęły błyszczące nowoczesne ozdoby z mosiądzu zamiast starych cynowych talerzy.
Nowa miotła nowego właściciela doprowadziła jednak do tego, że bar wyglądał znacznie czyściej, a sam gospodarz, który wychynął z zaplecza, nie był niechlujnie ubranym, błyszczącym od potu grubasem. Był schludny, szczupły i pozbawiony indywidualności. W dawnych czasach pub był pełen, zastanawiałem się, ilu regularnych klientów nadal tu przychodzi.
– Proszę whisky Bell’s – powiedziałem, patrząc na rząd butelek. – I drugą whisky Bell’s z tamtej butelki. I sok pomidorowy.
Realizował zamówienie bez słowa. Zanieśliśmy szklanki na niewielki stolik, a ja rozpocząłem swoje niezwykłe zadanie od starannego próbowania pierwszej Bell’s.
– No i co? – dopytywał się Ridger, wyczekawszy pełną minutę. – Co tutaj mamy?
Pokręciłem głową.
– To prawdziwa Bell’s. Nie taka jak w „Silver Moondance”. Ridger zostawił swoje zapiski w samochodzie, bo nie mam wątpliwości, że w przeciwnym razie od razu wykreśliłby naszego gospodarza.
Spróbowałem whisky z drugiej butelki. Też bez powodzenia.
O ile mogłem stwierdzić, whisky w żadnej z obu butelek nie była rozwodniona, obie próbki zdawały się pełnej mocy. Poinformowałem o tym Ridgera, który tymczasem obniżał poziom soku pomidorowego w swojej szklance i robił wrażenie, że bardzo mu to smakuje.
Zostawiłem na stole obie szklaneczki z whisky i podszedłem do baru.
– Pan jest tutaj nowy? – spytałem.
– Stosunkowo – padła raczej ostrożna niż przyjazna odpowiedź.
– Dobrze się panu układa z miejscowymi bywalcami?
– Przyszedł pan narobić mi kłopotów?
– Nie. – Zdumiała mnie uraza w jego głosie, której nawet nie próbował ukrywać. – Co pan ma na myśli?
– Przepraszam, ale zamówił pan dwie whisky z różnych butelek i próbował je bardzo uważnie. Ktoś tutaj robi mi koło pióra w Urzędzie Miar i Wag, twierdząc, że nie daję pełnych porcji i rozwadniam trunki. Niektórym miejscowym nie podoba się, że wyporządziłem ten lokal. Ale niech pan sam powie, żeby z tego powodu próbować wlepić mi karę albo odebrać licencję, to lekka przesada.
– Owszem, bardzo podle – przyznałem.
Odwrócił się, dalej niepewny, co o mnie myśleć, co zważywszy na okoliczności, było całkiem zrozumiałe. Zabrałem Ridgera, który wycierał usta z czerwonych plam, i wyszliśmy z pubu, zostawiając na stole niedopitą whisky, co pewnie przerodziło w pewność podejrzenia nieszczęsnego właściciela.
Ridger wykreślił ten lokal ze swojej listy i podał następny adres, który okazał się olbrzymim i całkiem bezdusznym miejscem; ceglany budynek, zbudowany w latach trzydziestych, z ramienia browaru zarządzał lokalem nadęty kierownik rozmiłowany w świeżym powietrzu. Nawet Ridger w swoim płaszczu przeciwdeszczowym dygotał przy otwartych oknach i wymamrotał, że to nieciekawie wyglądający bar. Byliśmy pierwszymi klientami, to prawda, jednak w ten chłodny szary poranek nie paliło się tu żadne światło, by rozgrzać i powitać spragnionych gości.
– Poproszę sok pomidorowy i whisky Bell’s.
Kierownik purytanin podał żądane napoje i wycedził cenę przez zaciśnięte zęby.
– Czy możemy prosić o zamknięcie okien?
Spojrzał na zegarek, wzruszył ramionami i niechętnie zabrał się do odgradzania wnętrza od październikowego chłodu. Niewiele sprzedałbym w moim sklepie z taką miną, pomyślałem. Wszyscy chcą kupić coś więcej niż to, o co prosili, i właśnie to niewymierne ekstra decyduje, czy wrócą, czy nie. Może whisky w tym lokalu jest dobra, ale nigdy nie wróciłbym tu z własnej woli.
– No i? – dopytywał się Ridger, parafując zapłatę na naszej liście. – Co to jest?
– Bell’s.
Ridger skinął głową, tym razem pociągnął tylko jeden łyk soku. – Idziemy?
– Chętnie.
Kiedy wychodziliśmy, rozgoryczony kierownik otwierał okna. Ridger w samochodzie sprawdził listę.
– Następne miejsce to hotel. Peverill Arms przy drodze z Reading do Henley. Liczne skargi na rozcieńczoną i pozbawioną smaku whisky. Skargi sprawdzono 12 września. Przypadkowe próbki wykazały, że whisky ma odpowiednią moc.
W jego głosie brzmiało coś więcej niż zwykła sucha informacja, usłyszałem w nim zastrzeżenie, niemal lęk.
– Zna pan to miejsce?
– Byłem tam. Zakłócenia porządku.
Popadł w pełne determinacji milczenie, uruchomił silnik i ruszył z całkowitą dezaprobatą, wyraźnie czytelną w sztywności karku. Te oznaki mogłyby wskazywać, że jedziemy na burzliwe spotkanie z Piekielnymi Aniołami, ale po przybyciu na miejsce skonstatowałem z rozbawieniem, że demonem Ridgera tym razem okazała się kobieta.
Była to jednak kobieta o posągowych proporcjach, niemal metr osiemdziesiąt powabnych kształtów Wenus z Milo, o bardzo obfitych biodrach.
– Pani Alexis – mruknął Ridger. – Może mnie nie pamiętać.
W istocie pani Alexis skwitowała nasze przybycie ledwie przelotnym spojrzeniem. Nadzorowała podpalanie polan w gigantycznym kominku w hallu wejściowym, ale w tym momencie próby kończyły się mnóstwem ostrego dymu i kilkoma wątłymi płomykami.
Poza ciężką smugą dymu unoszącego się pod sufitem, wejście do tego hallu bardzo podnosiło na duchu: liczne fotele obite kretonem w ciepłych kolorach, błyszczące miedziane dzbany, atmosfera niewątpliwego sukcesu. Na jednym krańcu hallu znajdował się duży bar bez żadnej obsługi, a z kominka ku ogromnej uciesze nielicznych gości usadowionych w fotelach wystawał tyłek nieszczęsnego rozpalacza ognia.
– Wilfred, na miłość boską, przynieś tę cholerną dmuchawę – pouczała bardzo donośnie pani Alexis. – Wyglądasz idiotycznie, kiedy tak dyszysz z wypiętym tyłkiem.
Uznałem, że jest dobrze po pięćdziesiątce, ma szorstką pewność siebie właściwą urodzonym przywódcom. Przystojna, kosztownie ubrana, porywcza, pozbawiona zahamowań. Zorientowałem się, że się uśmiecham dokładnie w tym samym momencie, gdy Ridger wykrzywił kąciki ust.
Nieszczęsny Wilfred, czerwony jak burak, zrezygnował z wykonania zadania i wycofał się posłusznie, a pani Alexis z promiennym wzrokiem zapytała, czego sobie życzymy.
– Drinków – odpowiedziałem nieprecyzyjnie.
– To proszę tutaj – poszła przed nami do baru. – Pierwszy raz tej zimy palimy w kominku. Zawsze na początku dymi jak diabli. – Zmarszczyła brwi na widok wędrującej chmury dymu. – Ale w tym roku jest gorzej niż zwykle.
– Trzeba przeczyścić komin – wtrącił Ridger.
Pani Alexis obrzuciła go spojrzeniem ostrym jak jastrząb. – Komin jest czyszczony każdej wiosny. A czy pan przypadkiem nie jest tym policjantem, który poinformował mnie, że jeśli będę przyjmowała tu lokalną drużynę rugby po zwycięskim meczu, to powinnam się spodziewać, że będą się huśtać na żyrandolu i lać piwo do pianina?
Ridger chrząknął, ja z trudem powstrzymywałem śmiech, za co spotkało mnie wyraźne spojrzenie jastrzębich oczu.
– Pan też jest policjantem? – spytała pogodnie. – Przyszedł pan żebrać o jakąś śmieszną piłkę dla siebie?
– Nie. – Czułem, że w moich oczach czai się śmiech. – Przyszliśmy się czegoś napić.