– Spróbujmy zrobić tunel – powiedziałem do jednego z mężczyzn.
Skinął głową ze zrozumieniem.
Podnosząc jedną fałdę brezentu wspólnymi siłami, zdołaliśmy przy pomocy innych osób stworzyć szerokie i wystarczająco wysokie przejście do zawalonej części namiotu, przez które wydostało się około trzydziestu oszołomionych osób. Z trudem stanęły na nogi. Z twarzy i rąk pokaleczonych szkłem płynęła krew. Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, co się stało. Wśród uwolnionych była dwójka dzieci.
Jedną z osób, do których dotarliśmy niemal na końcu tunelu, była Flora. Dostrzegłem czerwień jej wełnianej sukni na ziemi pod fałdą brezentu, pochyliłem się, żeby jej pomóc. Leżała twarzą na macie, półprzytomna, bliska uduszenia.
Wyniosłem ją na początek tunelu, oddałem komuś stojącemu na zewnątrz i wróciłem do środka.
Tunel stopniowo się powiększał, aż w końcu zamiast słupów znaczną część dachu podtrzymywał krąg ludzi; jedna czy dwie osoby nieustannie penetrowały obrzeża zawalonego namiotu, dopóki nie nabraliśmy pewności, że wszyscy nie znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie furgonu wydostali się na zewnątrz, żywi i poruszający się o własnych siłach.
Furgon…
Nikt nie chciał się do niego zbliżyć. Mężczyzna, który pierwszy zaczął mi pomagać przy tworzeniu tunelu, patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, po czym powiedzieliśmy wszystkim, że kto chce, może już wyjść. Niektórzy posłuchali, ale pozostała trójka czy czwórka razem z nami stworzyła tym razem krótszy i niższy tunel. Posuwaliśmy się w kierunku tego boku furgonu, który wychodził na ocalałą część namiotu, podnosząc mocno napięty brezent, by uwolnić ludzi nadal uwięzionych pod jego ciężarem.
Niemal pierwszą osobą, na jaką się natknęliśmy, był niezwykle ożywiony Arab; w każdych innych okolicznościach wydawałby się nieodparcie śmieszny. Kiedy tylko poczuł się wolny i mógł się poruszać, zaczął coś niezrozumiale wykrzykiwać, wyciągnął spod obszernych szat automatyczny karabin i niebezpiecznie nim wymachiwał.
Pomyślałem, że brakuje nam tylko serii ogłuszających strzałów.
Przypomniałem sobie, że szejk stał pod boczną ścianą, więc za jego plecami nikt się nie czaił.
Po tej stronie znaleźliśmy jeszcze dwie żywe kobiety, niezdolne wymówić słowa, wybladłe, w podartych ubraniach, pokrwawione odłamkami szkła. Jedna miała złamaną rękę. Przekazaliśmy je w bezpieczne miejsce i wróciliśmy.
Czołgając się naprzód, natrafiłem na stopy, ułożone palcami do góry, nieruchome, a potem na nogawki spodni. W półmroku brezentowego dachu bez trudu rozpoznałem granatowy tenis.
Podniosłem jeszcze kawałek materiału, zobaczyłem zapiętą marynarkę, jedwabną chusteczkę w kieszonce i odrzuconą w bok rękę trzymającą ocalałe fragmenty kieliszka. A dalej, w miejscu gdzie powinna się zaczynać szyja, znajdowała się jedynie przygnieciona ciężarem purpurowa masa.
Z uczuciem mdłości opuściłem brezent.
– Na nic – powiedziałem do mężczyzny za mną. – Nie żyje. Ma głowę pod przednim kołem.
Obrzucił mnie spojrzeniem równie przerażonym jak moje, powoli przesuwaliśmy się na tył furgonu, poruszając się z coraz większym trudem na czworakach.
Nad nami we wnętrzu furgonu koń rozpaczliwie wierzgał i rżał, zaniepokojony, podekscytowany i niewątpliwie zaalarmowany zapachem. Konie zawsze niepokoi krew. Mimo wszystko nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek mógł otworzyć furgon i wypuścić zwierzę.
Znaleźliśmy kolejnego żywego Araba, leżał płasko na wznak, jedną rękę miał zakrwawioną i modlił się do Allaha. Wyciągnęliśmy go na zewnątrz, a potem, dokładnie na jego miejscu, znaleźliśmy porzucony karabin.
– To szaleńcy – stwierdził mój towarzysz.
– Ale nie ocaliło to ich pana – zauważyłem.
Obydwaj klęczeliśmy, oglądając w milczeniu to, co zostało z szejka: jego głowę nadal przyodzianą w biały turban ze złotymi sznurami. Resztę ciała przykrywał zakrwawiony brezent. Mój towarzysz chwycił mnie za rękę i powiedział: – Niech pan da spokój. Proszę już na to nie patrzyć. To nie ma sensu.
Przemknęła mi przez głowę myśl o policjantach i obsłudze karetek, którzy wkrótce będą musieli to oglądać, posłuchałem jednak rady. W milczeniu wróciliśmy do stojącej części namiotu, by rozpocząć formowanie nowego tunelu w kierunku drugiego boku furgonu.
Tutaj właśnie natknęliśmy się na Jacka i Jimmy’ego; obydwaj byli nieprzytomni, mieli jednak wyczuwalny puls, obydwu przygniatał do ziemi gruby słup podtrzymujący przedtem namiot. Znalazły się pod nim nogi Jacka i tors Jimmy’ego. Praktycznie nie ruszyliśmy słupa, ale w wyniku naszych ruchów Jack trochę oprzytomniał i zaczął jęczeć z bólu.
Mój towarzysz zaklął przez zęby, a ja zaproponowałem:
– Zostanę tutaj, a pan niech przyniesie coś do podtrzymania brezentu.
Mężczyzna skinął głową i zniknął, ciężki materiał opadł za nim, zamykając mnie we wnętrzu.
Jimmy wyglądał strasznie, oczy miał zamknięte, a z ust płynęła strużka krwi.
Jack nie przestawał jęczeć. Podtrzymywałem na ramionach kawałek namiotu jak Atlas, a tymczasem wrócił mój towarzysz od budowy tuneli, wraz z nim przyszło dwóch ochotników, przynieśli też stół na kozłach w charakterze prowizorycznego dachu.
– Co robimy? – spytał niezdecydowanie jeden z nich.
– Podnosimy słup – zarządziłem. – Jackowi sprawia ból, ale Jimmy’ego może zabić.
Wszyscy przyznali mi rację. Powoli, ostrożnie uwolniliśmy obu rannych od przygniatającego ciężaru i odłożyliśmy słup na ziemię. Jack umilkł, a Jimmy leżał nieruchomo jak kłoda. Obydwaj jednak płytko oddychali, z ulgą stwierdziłem, że u obydwu puls jest wyczuwalny.
Postawiliśmy nad nimi stół na kozłach i ostrożnie poczołgaliśmy się dalej. Po chwili natknęliśmy się na dziewczynę leżącą na wznak, jedną ręką zakrywała twarz. Miała zerwaną spódnicę, zewnętrzna strona uda była rozszarpana, oderwane od kości ciało zwisało od biodra do kolana. Podniosłem brezent namiotu przykrywający jej twarz i zorientowałem się, że nie jest całkiem nieprzytomna.
– Halo – powiedziałem bez sensu. Spojrzała na mnie niezdecydowanie.
– Co się dzieje? – spytała.
– Doszło do wypadku.
– Tak? – Wydawała się senna, ale kiedy dotknąłem jej policzka, był lodowato zimny.
– Przyniesiemy jeszcze jeden stół – powiedział mój pierwszy pomocnik.
– I koc, jeśli to możliwe – dodałem. – Jest zdecydowanie zbyt wyziębiona.
Skinął głową i wyjaśnił „to szok”. Wszyscy się oddalili, jakby do przyniesienia stołu trzeba było trzech mężczyzn.
Patrzyłem na nogę dziewczyny, która nie należała do najszczuplejszych. Wewnątrz długiej otwartej rany bez trudu można było odróżnić żółtawą, bąbelkowatą tkankę tłuszczową i zwarty czerwony mięsień, wystawiony na inspekcję jak poszarpana książka. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego; zadziwiające, że nie krwawiła obficie, z pewnością nie tak bardzo, jak można się było spodziewać.
Wyłączające się ciało, pomyślałem. Efekty szoku, równie groźne jak same obrażenia.
Nie bardzo mogłem jej pomóc, miałem jednak w kieszeni scyzoryk z maleńkimi nożyczkami. Westchnąłem głęboko, podciągnąłem kamizelkę i wyciąłem kawał koszuli aż do kołnierzyka, z przodu wyglądało to tak, jakbym pod spodem miał całą koszulę. Myślałem przy tym, że moje postępowanie jest śmieszne, mimo to nie przerywałem.
Przód koszuli przedarty na dwa szerokie pasy tworzył niezły bandaż. Wsunąłem obydwa kawałki podjej nogę i naciągnąłem mięso na miejsce, związując je wokół kości jak pieczeń. Kilkakrotnie spoglądałem z niepokojem na twarz dziewczyny, zdawało się jednak, że nie w pełni czuje moje działania. Leżała z otwartymi oczami, rękę zgiętą w łokciu trzymała nad głową, w pewnym momencie powiedziała tylko: „Gdzie to jest?”, a później „nie rozumiem”.