Выбрать главу

– Przepraszam, nie.

Bez komentarza postawiła koszyk z butelkami za barem u swoich stóp i uśmiechnęła się do mnie uprzejmie.

– Czy zna pani „Silver Moondance”? – spytałem.

– Ze słyszenia. Wszyscy w okolicy znają. Nigdy tam nie byłam. Nie w moim stylu. Ale słyszałam, że to i tak już równia.

– Równia…?

– Równia pochyła – wyjaśniła cierpliwie. – Bank żąda zwrotu hipotecznej pożyczki. Od dzisiejszego ranka cały personel już nie pracuje. Jeden z szefów kuchni dzwonił do mnie w sprawie pracy. – Mówiła to z rozbawieniem, jakby zamknięcie tamtego lokalu było komiczne, ale właściwie od chwili naszego przyjścia wyrazjej twarzy się nie zmienił, mięśnie policzków zdawały się zastygłe w wyrazie drwiny.

– W „Silver Moondance” sprzedawali jedno wino pod sześcioma różnymi etykietami – objaśniłem spokojnie.

Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, rzuciła tylko okiem na koszyk u swoich stóp.

– Tak, właśnie te – powiedziałem. – A raczej, niezupełnie te.

– Czy pan chce mnie obrazić?

– Nie, chcę panią po prostu poinformować.

Błyszczące oczy wpatrywały się we mnie niemal nieruchomo. – I szuka pan nie tylko szkockiej, ale również tego wina?

– Tak.

– Żałuję, ale nie mogę panu pomóc.

– Może to lepiej.

– Dlaczego?

– No… nie sądzę, żeby zbyt dokładna wiedza o tym winie zapewniała bezpieczeństwo. Główny kelner w „Silver Moondance” niewątpliwie wiedział, co sprzedaje… no i nie żyje.W jej twarzy nic się nie zmieniło. – Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo – powiedziała. – To mogę panu obiecać. Czy chce pan coś jeszcze?

Pokręciłem przecząco głową. – Będziemy się zbierali. Jej wzrok prześlizgnął się po mnie i zatrzymał się na Ridgerze. Wciąż bez najmniejszej zmiany wyrazu twarzy powiedziała:

– Podeślijcie mi tu lepiej kogoś, kto pohuśta się na żyrandolu. Pokażcie mi prawdziwego mężczyznę. – Spojrzała na mnie, kpina w jej wzroku była wyraźna i nieukrywana. – Świat jest taki cholernie nudny…

Miała bardzo gęste rudawe włosy, błyszczące zdrowiem i farbą, paznokcie twarde i długie jak szpony. Kobieta o silnych apetytach, która przypominała mi wszystkie gatunki samic chrupiących swego partnera na śniadanie.

Wilfred (czyżby aktualnie w menu?) nadal klęczał przed bogiem ognia, kiedy obaj z Ridgerem zmierzaliśmy w końcu do wyjścia. Ridger wyszedł przede mną, w tym momencie rozległo się głuche plaśnięcie i na polana, płomienie, na klęczącego obok mężczyznę posypała się poruszona strzałem sadza.

Widzowie w fotelach w osłupieniu obserwowali, jak rozwścieczony Wilfred wstaje z kolan, jak nieskuteczny król demonów, rozpylając wokół czarny deszcz i mrugając powoli wielkimi oczami niczym zaskoczona sowa w ciemną noc.

– Podam do sądu tego cholernego kominiarza – oznajmiła pani Alexis.

16

Tego pierwszego dnia odwiedziliśmy jeszcze cztery puby, zmęczył mnie w końcu smak nierozwodnionej whisky Bell’s. Ridger systematycznie notował na swojej liście i nie okazywał najmniejszego zawodu, kiedy wciąż nowe szklaneczki whisky okazywały się autentyczne. Wędrówka po barach była dla niego taką samą pracą jak każda inna, będzie ją flegmatycznie kontynuował, póki nie dostanie nowych instrukcji.

To człowiek pozbawiony ducha buntu, pomyślałem, nigdy nie kwestionujący ani rozkazu, ani porządku rzeczy, żyjący na przeciwległym krańcu spektrum niż ten nędzny zacieracz śladów Kenneth Charter junior. Gdzieś pomiędzy tą dwójką sytuujemy się my wszyscy, narzekający, dążący do czegoś, wytrzymali i nastawieni filozoficznie, starający się jak najlepiej wykorzystać naszą niedoskonałą ewolucję.

Pod koniec wyprawy spytałem sierżanta, czy znaleźli jakiś ślad prowadzący do furgonetki Bedford użytej do kradzieży w moim sklepie. Odpowiedział bez zwykłych zastrzeżeń, bo może tymczasowo zaakceptował mnie jako autentycznego kolegę z pracy.

– Nie, nie znaleźliśmy tej furgonetki. Inie oczekujemy, że nam się to uda.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Jest własnością firmy Quality House Provisions, gdzie nawet nie zauważono jej zniknięcia, dopóki nie zjawił się u nich w poniedziałek rano jeden z naszych funkcjonariuszy. Jakieś niemrawe towarzystwo. Mają dużo furgonetek, powiedzieli. Ta znalazła się aktualnie na liście skradzionych pojazdów z dopiskiem „pilne”, ponieważ wiąże się z morderstwem Zaraca. Ale taka trefna furgonetka na pewno już dawno została gdzieś porzucona, pewnie na złomowisku dziesiątki mil stąd, bez numerów rejestracyjnych. Sądzę, że niktjej nie znajdzie, chyba że jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

– Pocieszające.

– Po prostu taka jest rzeczywistość.

Odwiózł mnie do sklepu i zapowiedział, że wróci rano z nową listą podejrzanych lokali.

– Nie mógłby pan przywieźć kompletnej listy zamiast tych kawałków? – spytałem.

– Jeszcze nie jest skończona. Dzisiaj zaczęliśmy od podejrzeń mojego wydziału, ale może trzeba będzie poczekać na informacje od innych.

– Mmm… sierżancie, czy ma pan jakieś imię? Spojrzał na mnie lekko zaskoczony. – John.

– Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że posłużę się nim jutro w pubach? Dziś dwa razy o mało nie nazwałem pana sierżantem w obecności barmanów.

Zastanowił się. – Istotnie. Zgoda. A czyja mam mówić do pana Tony?

– Byłoby to znacznie rozsądniej.

– W porządku.

– Co pan robi po służbie? – spytałem.

– Ogród. Uprawiam głównie warzywa.

– Jest pan żonaty?

– Tak. Od czternastu lat. Dwie córki, prawdziwe małe damy. – Wyraz pobłażania na twarzy złagodził ostrość głosu. – Pańska żona podobno umarła.

– Owszem.

– Bardzo panu współczuję.

– Dziękuję, sierżancie.

Skinął głową. John był do pracy, chwilowa intymność, która nie zmusi go do przyjaźni. Wyczuwałem jego aprobatę, niemal ulgę, że prywatnie nie posłużyłem się imieniem.

Wysadził mnie przed drzwiami sklepu i przepisowo odjechał z włączonym migaczem, ostrożny w każdym calu.

Pani Palissey miała bardzo dużo roboty, co z przyjemnością zakomunikowała, dopytywała się też, czy na pewno mogę sam pojechać samochodem do szpitala, bo szczerze mówiąc, panie Beach, wyczuwam lekki zapach alkoholu.

Uświadomiłem sobie, że zamówiłem, zapłaciłem i wypiłem dobry tuzin szklaneczek whisky bez wody i jeśli nadal czuję się trzeźwy, jest to po prostu złudzenie. Pojechałem do szpitala taksówką, pielęgniarka (ta sama) z wyraźnym niesmakiem zdjęła bandaż, żeby sprawdzić, co się dzieje pod spodem.

– Picie spowalnia gojenie – oświadczyła surowo.

– Naprawdę?

– Tak.

Pochylona nade mną zrywała po kolei antyseptyczne opatrunki, które założyła poprzedniej niedzieli. Starałem się oddychać płytko przez nos i odwracać głowę. Jednak sądząc po demonstracyjnych poruszeniach jej nozdrzy, robiłem to bez powodzenia.

– Większość ran goi się lepiej niż pan sobie zasłużył – stwierdziła w końcu. – Trzy są zaczerwienione, a ta jedna też nie wygląda zbyt dobrze. Czy bolą?

– No… można by tak powiedzieć.

Skinęła głową. – Należało się tego spodziewać. Część śrutu utkwiła głębiej niż dwa centymetry. – Zabrała się do nalepiania nowych opatrunków. – Założę szew na tej paskudnej ranie na bicepsie, żeby się nie rozeszła. Proszę unikać alkoholu. Są znacznie lepsze środki przeciwbólowe.

– Tak jest, siostro – odparłem oschle i pomyślałem o trunkowym dniu następnym i pięćdziesięciu tysiącach barów stąd do Watford.

Po powrocie do sklepu wyprawiłem panią Palissey i Briana z dostawami, załatwiłem trochę papierkowej roboty i w popołudniowej przerwie między klientami zabrałem się w końcu posłusznie do odbitek z notesu Kennetha juniora.