– Odpowiednim kluczem byłoby szybciej.
– Zgoda.
– Kenneth junior miał łatwy dostęp do biura Chartera i do każdego miejsca w firmie, zanim doszło do pierwszej kradzieży. Możesz zapytać Chartera seniora, gdzie przechowują klucze do cystern.
– Zrobię to.
– Przyszło mi do głowy, że może junior dorabiał klucze do drugiej cysterny. N.C. to może nowa cysterna albo coś takiego. W każdym razie warto byłoby zanieść klucze od którejś z cystern do Simpersa i przekonać się, czy trzymają na składzie ślepe patrony, czy też muszą po nie posyłać. Może dobrze byłoby też ostrzec Kennetha Chartera, że ktoś gdzieś może mieć klucze do jeszcze jednej z jego cystern. Oczywiście, jeśli moje domysły mają jakikolwiek sens.
– Mają czy nie mają, ostrzegę go.
– Obawiam się, że to wszystko. Niewiele więcej wymyśliłem. Może tylko…
– Tylko co…?
– To, że Kenneth junior nie miał o sobie najgorszego mniemania. Sprzedawał informacje prawdopodobnie za żywą gotówkę, którą lokował w tak bardzo konserwatywnym miejscu jak towarzystwo budowlane. Rajcował się wąchaniem z tym dyskotekowym bramkarzem, ale nie był narkomanem. Zapłacił dziewczynie za skrobankę. To nie są ciężkie przestępstwa.
– Nie. Lekko niestabilna osobowość. Też o tym myślałem. Mieszkał w domu, kupował mamie kartkę urodzinową, był pod wrażeniem ojca przyjaciela… nie miał jednak żadnego poczucia lojalności wobec własnej rodziny.
– Rebelia nastolatka posunięta o jeden krok za daleko.
– Zgoda – przyznał Gerard. – Gnojek niegodny zaufania. Ale widzisz, dzięki niemu zarabiamy pieniądze. Życie pełne jest takich paradoksów.
– Chcesz poznać jeszcze jeden? – spytałem ze śmiechem. – Szukamy teraz tej szkockiej na koszt policji.
Opowiedziałem mu o moich porannych peregrynacjach z Ridgerem i rozbawiłem go opowieścią o pani Alexis.
– Co do pani Alexis, to nie byłem pewien. Miała na swojej liście wszystkie te wina. Twierdziła, że wszystkie już sprzedała. Przez cały czas miała tak wszechwiedzący wyraz twarzy, że trudno się zorientować, czy dysponuje jakąś szczególną wiedzą. Może tam jeszcze pójdę.
– Robi wrażenie niezłej hetery.
– Bardzo interesująca. Lubi mężczyzn, którzy huśtają się na żyrandolach.
– Ale to nie twój styl, ty tego nie robisz.
– Nie… więc nic nie powinno mi grozić.
Roześmiał się. – A jak twoja ręka? Ja mam się pokazać jutro.
– Nie najgorzej. Powodzenia.
Nazajutrz rano Ridger zjawił się punktualnie, mieliśmy się zająć Henley-on-Thames i okolicą. Co roku lipcowe regaty wioślarskie wnosiły do sennego miasteczka pulsujące i kosztowne ożywienie. Pod koniec października w zimnej mżawce było tu bardzo spokojnie. Kaczki pływały w milczeniu po szarej rzece, a przechodnie kulili się pod parasolami. Wchodziliśmy z Ridgerem do kolejnych barów, strząsając z siebie krople deszczu. Po jakimś czasie straciłem rachubę szklaneczek Bell’s.
Wszystkie brzmiały czysto. Ani jednej fałszywej nuty.
Jeden z barmanów źle wydał resztę; rzucił na ladę garść monet, polewając równocześnie kontuar wodą, co miało mnie zmusić do szybkiego zebrania bilonu, bez sprawdzania go. Ridger stwierdził, że wydana reszta nie zgadza się z parafowanym zapisem. Pokazał swoją policyjną odznakę i ostrzegł barmana, który nie spojrzał na nas przychylnie. Jako kulminacja porannej sesji, nie był to zbyt ekscytujący moment, ale trudno trafić na panią Alexis w każdym dniu tygodnia.
W niektórych pubach były dwa bary. W jednym nawet trzy. Mój przyjaciel John upierał się, żeby sprawdzić każdą widoczną butelkę Bell’s.
Opity pomidorowym sokiem odstawił mnie pod sklep o czternastej trzydzieści. Siedziałem z ciężką głową w swoim kantorku, żałując, że w ogóle biorę udział w tym przedsięwzięciu. Będę po prostu musiał zabierać ze sobą naczynie, do którego da się wypluwać, pomyślałem, nawet jeśli będzie to ostrzeżeniem dla barmana i napełni obrzydzeniem pozostałych gości. Pewien stopień nietrzeźwości codziennie w porze lunchu to nie żarty.
Pani Palissey z Brianem odjechali z wielkim ładunkiem dostaw. Między rzadkimi wizytami popołudniowych klientów siedziałem w kantorku walcząc ze snem. Kiedy dzwonek przy drzwiach po raz piąty wyrwał mnie z drzemki, wszedłem do sklepu, ziewając.
– Czy tak należy witać mannę z nieba? – pytała moja klientka. Stała przede mną pani Alexis, niemal nadnaturalnej wielkości; w to deszczowe popołudnie przyniosła ze sobą własne słońce. Powoli zamknąłem usta, ułożyłem je w uśmiechu i powiedziałem: – Wybierałem się do pani przy pierwszej okazji.
– Naprawdę? – rzuciła, drwiąca jak zawsze. – A więc tutaj przebywa nasz mały kupczyk winny. – Rozglądała się dobrodusznie, zupełnie niezmieszana faktem, że mały kupczyk jest na tyle wysoki, że może przynajmniej patrzyć jej prosto w oczy. Prawie wszyscy mężczyźni, domyśliłem się, byli dla niej „mali”.
– Akurat tędy przejeżdżałam – wyjaśniła. Skinąłem głową. Zadziwiające, ile osób tak właśnie mówi.
– Nic podobnego, wcale, do cholery, tak nie było – poprawiła gwałtownie. – Przyjechałam tu specjalnie. – Podniosła podbródek niemal wyzywająco. – To pana zaskakuje?
– Owszem – powiedziałem zgodnie z prawdą.
– Pański wygląd wzbudził moją sympatię.
– To też mnie zaskakuje.
– Bezczelni jesteśmy, co?
Nadal jestem na pół pijany, pomyślałem. Prawie jedna trzecia butelki szkockiej na pusty żołądek, to tak czy inaczej niedobrze. Kraina wrzodów wita…
– A jak tam komin? – spytałem. Pokazała w uśmiechu zęby rekina.
– Ten cholerny Wilfred nie może mi wybaczyć.
– A ogień?
– Pali się jak Rzym. – Spojrzała na mnie badawczo. – Jest pan tak młody, że mógłby być moim synem.
– Mniej więcej.
– A chce pan się czegoś dowiedzieć o tym cholernym winie czy nie?
– Chcę, jak najbardziej.
– Nie miałam zamiaru tego mówić temu sierżantowi policji. Nie dałabym mu tej satysfakcji. Nadęty ponurak.
Wymamrotałem coś niezobowiązującego.
– Kupiłam je, nie przeczę – powiedziała. – Ale cholernie szybko odesłałam z powrotem.
Wziąłem głęboki wdech, myśląc jedynie o tym, żeby jej nie rozproszyć.
– Kończyła mi się whisky Bell’s – zaczęła. – Więc zadzwoniłam do pubu naprzeciwko, żeby trochę pożyczyć. Nie ma w tym nic dziwnego, bo zawsze sobie pomagamy. No i przyniósł mi całą cholerną skrzynkę, jeszcze nieotwartą. Powiedział, że mają od nowego dostawcy, który daje dobry rabat, szczególnie na wina, co bardziej leży w moim profilu. Dał mi numer telefonu i powiedział, że mam prosić Vernona.
Spojrzałem na nią.
– Powinnam być mądrzejsza, prawda? – rzuciła pogodnie. – Powinnam była podejrzewać, że to jakiś towar, który spadł z jakiejś cholernej ciężarówki…
– Ale jednak pani zadzwoniła?
– To prawda. Bardzo dobre wina, trochę poniżej normalnych cen. Więc przystałam na to, zamówiłam po skrzynce każdego, wprowadziłam na listę win, żeby sprawdzić, czy smakują klientom.
– I co, smakowały?
– Jasne. – Obdarzyła mnie rekinim uśmiechem. – Najlepszy dowód, ile naprawdę wiedzą ci tak zwani koneserzy.
– I co dalej?
– Dalej… zjawił się pewnego dnia w barze ktoś, kto narobił zamieszania i awanturował się, że dostał nie taką whisky. Sama mu nalewałam z butelki Bell’s, którą dostałam od sąsiada. Spróbowałam jej, aleja nie lubię whisky, toteż nie potrafię odróżnić jednej od drugiej. W każdym razie poczęstowałam go na koszt firmy whisky Glenlivet, żeby go ułagodzić, przeprosiłam, a po jego wyjściu zadzwoniłam od razu do mojego sąsiada, który zapewniał, że whisky jest w porządku, bo Vernon pracuje w olbrzymiej firmie.