17
W sobotę rano wkrótce po otwarciu sklepu wpadła zadyszana Flora, tłumacząc, że jedzie po Jacka i chciałaby mi raz jeszcze podziękować za pomoc z Howardem i Orkneyem Swaylem.
– Nie ma za co. Bardzo mi się to podobało.
– Mimo wszystko, Tony, skarbie, chciałabym ci to dać. – Położyła na ladzie paczuszkę, zapakowaną jak prezent, a kiedy otworzyłem usta, żeby zaprotestować, zawołała: – Tony, nie sprzeczaj się ze mną, to dla ciebie i w dodatku absolutny drobiazg, i pewnie jeden już masz, ale jak wróci Jack, będę miała pełne ręce roboty, więc pomyślałam, że przywiozę ci to teraz.
Macierzyńskim ruchem poklepała mnie po ręku, pochyliłem się, żeby pocałować ją w policzek.
– Jesteś zupełnie nieznośna. Ale dziękuję.
– W porządku, skarbie. Gdzie twój temblak?
– Zapomniałem go dzisiaj. Został w domu.
– Nie przemęczaj się, skarbie, dobrze? A kiedy będziesz miał trochę czasu, pamiętaj o naszych drinkach. – Wyłowiła z torebki listę. – Po powrocie Jacka znowu zaczną przychodzić właściciele, a niektórzy piją jak smoki, chociaż nie powinnam tego mówić. Jack czasami grozi, że dopisze im to do rachunków jako lekarstwa dla koni, ale trudno mieć do niego o to pretensje, prawda, skarbie?
– No… tak.
Położyła listę na ladzie koło prezentu, oznajmiła, że w drodze do szpitala musi załatwić tysiąc spraw, i oddaliła się lekkim krokiem.
Z ciekawością odpakowałem paczuszkę i przekonałem się, że prezent ma tylko niewielkie rozmiary, ale nie dotyczy to jego ceny. Pod białym błyszczącym papierem znajdowało się pudełeczko od jubilera z Reading, a w środku na czerwonym aksamicie spoczywał srebrny scyzoryk.
Niekoniecznie podniósłby na duchu harcerza. Nie pękał od trzynastu ostrzy i haczyka do wyciągania kamyczków z końskich kopyt jak ten, który stanowił przedmiot dumy mojego dzieciństwa. Podłużny, elegancki przedmiot z ostrym stalowym ostrzem chowanym z jednej strony, z drugiej ukrywał się korkociąg. Scyzoryk podobał mi się i z wyglądu, i z dotyku i choć rzeczywiście miałem już nożyk kieszonkowy, był on stary i tępy. Wyjąłem z kieszeni stary scyzoryk i zastąpiłem go nowym. Przez cały ranek myślałem ciepło o Florze.
Ridger jeszcze poprawił mój dobry humor, bo zadzwonił z informacją, że przez kilka najbliższych dni nie będzie wędrówek po pubach; przydzielono mu inne zadania, więc spotkamy się dopiero we środę. Przyjedzie po mnie o dziesiątej piętnaście.
Powinienem mu chyba powiedzieć o pani Alexis i o numerze telefonu tajemniczego Vernona, ale nie zrobiłem tego. Ze zdumieniem przekonałem się, że moje poczucie lojalności wiąże się raczej z Gerardem niż z policją. Chyba bardzo skutecznie zaraziłem się od niego przekonaniem, że najważniejszy jest interes klienta, który płaci, a dopiero potem sprawiedliwość.
Prawdę mówiąc, spytałem Ridgera półżartem, komu powinienem zameldować, jeśli na własną rękę znajdę podejrzaną szkocką, a on po długim namyśle odpowiedział z absolutną powagą, że najlepiej będzie od razu poinformować nadinspektora Wilsona, ponieważ Ridger wraz z wieloma policjantami musi jechać na północ i pomóc przy bardzo nieprzyjemnych pikietach, co zmienia sytuację, tym bardziej że nie może przewidzieć, kto będzie miał służbę podczas jego nieobecności.
– A jak mogę się skontaktować z nadinspektorem? – spytałem. Kazał mi chwilę poczekać, po czym wrócił z bezpośrednim numerem telefonu do pokoju grupy zajmującej się sprawą Zaraca. W dzień i w nocy, powiedział. Absolutny priorytet.
– A czy szkocka z „Silver Moondance” też należy do priorytetów?
– Oczywiście. Wszystko.
– W porządku, sierżancie. Do zobaczenia w środę. Powiedział, że taką ma nadzieję, i pożegnał się.
Odczuwając wielką ulgę, że zostałem zwolniony od picia, sprzedałem licznym klientom bardzo dużo wina, pani Palissey kręciła się rozpromieniona, a Brian wynosił paczki do samochodów. Zdawało się, że po raz pierwszy od dawna będzie to całkiem normalny dzień, dopóki o jedenastej nie zadzwoniła Tina McGregor.
– Gerard pojechał do biura – powiedziała. – Wolałabym, żeby nie robił tego w soboty, zwłaszcza że nie czuje się jeszcze zupełnie dobrze po ostatniej niedzieli, ale wszelka dyskusja z nim jest niemożliwa. W każdym razie mam panu przekazać, że rozszyfrowali numer, który mu pan wczoraj podał, ale nie wygląda to zbyt obiecująco. To telefon wielkiej firmy gastronomicznej na torze wyścigowym Martineau Park. Powiedział, że gdyby chciało się panu tam pojechać, mógłby pan zapytać, czy Vernon, zdaje się, że takie imię podał, a więc czy Vernon jeszcze u nich pracuje. Powiedział też, że gdyby pan spotkał Vernona osobiście, to panu pozostawia decyzję o zapytanie go, skąd brał szkocką i wino. Czy to dla pana zrozumiałe?
– Jak najbardziej. A jak bark Gerarda?
– Nic na ten temat nie mówi, ale dali mu antybiotyki.
– Czyżby wdała się infekcja? – spytałem zaniepokojony.
– Nic nie powiedział. Chciałabym tylko, żeby trochę zwolnił.
Nie robiła wrażenia złej czy szczególnie zaniepokojonej, ale z głosu Tiny nigdy nie dało się wywnioskować jej reakcji.
– Przykro mi – rzuciłem cicho.
– Nie ma powodu – odparła tym samym spokojnym tonem. Poinformowała mnie jeszcze, że Gerard prosi, żebym później zadzwonił do niego do domu, jak mi się powiodło w Martineau Park.
To dziwne, pomyślałem, odkładając słuchawkę, że tyle czasu spędziłem na torze w Martineau Park w ubiegły wtorek po południu, nie mając najmniejszego pojęcia o istnieniu Vernona wśród personelu firmy gastronomicznej tak znienawidzonej przez Orkneya Swayle’a. Zycie, jak mówi Gerard, jest pełne paradoksów.
Pani Palissey przygotowana na to, że wyjadę z Ridgerern, bez problemu zaakceptowała moją zastępczą podróż do Martineau Park.
– Oczywiście, panie Beach. Nie ma sprawy.
Uraza i złośliwość może i jest dominującą cechą klimatu społecznego, ale pani Palissey chlubnie wznosi się ponad nie. Pani Palisseyjest pozbawioną złośliwości i usłużną osobą i chwała jej za to. Obiecałem, że jej to wynagrodzę, co spotkało się z obojętnym przyzwoleniem, jakby moje zapowiedzi nie robiły jej większej różnicy.
Jechałem do Martineau Park, zastanawiając się, czy w ogóle będzie tam ktokolwiek. Nie był to dzień wyścigów, więc nie będzie tłumów. Nigdy jeszcze nie byłem na torze wyścigowym w dzień, kiedy nie odbywały się gonitwy, nie wiedziałem więc, jakiego rodzaju aktywności należy oczekiwać od kierownictwa, konserwatorów, ogrodników czy sprzątaczy. Cały dział gastronomiczny najpewniej będzie w ogóle zamknięty. Najpewniej po prostu zawrócę od razu w drogę powrotną.
Przynajmniej brama na parking była otwarta i niestrzeżona. Przejechałem przez puste połacie trochę poszarzałej trawy i postawiłem rovera na końcu krótkiego szeregu samochodów blisko wejścia na padok. Tutaj brama była również otwarta i niestrzeżona, podczas gdy w dni wyścigów czujni stróże porządku sprawdzali, kto w przelewającej się rzece ludzi ma plakietkę upoważniającą do wejścia.
Niesamowicie wyglądało to miejsce aż tak opustoszałe. Bez ludzi wybrzuszona linia budynków wydawała się gigantyczna. Obecność ludzka zdawała się redukować ich proporcje, wypełniać przestrzenie, sprawiała, że zdawały się bardziej przyjazne, nabierały wygodniejszej skali. Ilekroć tutaj byłem, nie uświadamiałem sobie ogromu tego miejsca.
W pobliżu sali wag nie było nikogo, chociaż drzwi także były otwarte. Z zaciekawieniem wszedłem do środka, oglądając sanktuarium, do którego bywalcy wyścigów normalnie nie mieli wstępu, przyglądałem się samym wagom i płaskim kawałkom ołowiu używanym jako obciążenie. Wszedłem do szatni dżokejów, patrzyłem na rzędy pustych wieszaków, pustych ławek, pustych stojaków na siodła; nie było tu najmniejszego śladu życia. Kiedy cyrk wyścigowy przenosił się na inne miejsce, pozostawiał po sobie jedynie kurz.