Wreszcie mogłem biec, cicho, ale poganiany okropnym strachem. Minąłem duże windy pasażerskie, które jeździły stąd na parter, ale jeździły wolno, ogłaszając swoje postępy migającymi światłami, co wydałoby mnie w ręce Vernona spokojnie zaczajonego przy drzwiach… Minąwszy windy, pognałem w stronę loży Orkneya, ponieważ ją znałem. Modliłem się wcześniej, żeby drzwi nie były zamknięte.
Żadna z lóż nie była zamknięta.
Wspaniale.
Loża Orkneya była chyba dziesiąta przy oszklonej galerii, dopadłem do niej iście olimpijskim sprintem. Stanąłem w kącie, niewidocznym z pasażu, bo tuż za drzwiami znajdowała się nieco wystająca część przeznaczona dla obsługi. Oddychałem płytko i niemal bezgłośnie, nie mogłem jednak opanować hałaśliwego walenia serca.
Przez długi, bardzo długi czas nic się nie wydarzyło.
Absolutnie nic.
Nie rozlegał się głos nawołujący „hej”.
W progu nie pojawił się Vernon w charakterze Nemezis.
Nie mogłem uwierzyć, że zrezygnował. Sądziłem, że jeśli tylko wychynę na galerię, rzuci się na mnie. Że czai się gdzieś, za pierwszym zakrętem. Jak podczas dziecinnej zabawy kuliłem się w mojej kryjówce, przerażony zapierającą dech chwilą, gdy zostanę schwytany… tylko tym razem było to realne, a kara przekraczała wyobrażenie.
Nie jestem w tym dobry, myślałem żałośnie. Czułem mdłości. Dlaczego nie jestem tak odważny jak ojciec?
Stałem w tym kącie, a czas dłużył się rozpaczliwie i po cichu… niemal doszedłem już do wniosku, że mogę się poruszyć, bo nic mi nie zagraża. I wtedy go zobaczyłem. Był na dole przed trybunami w miejscu, gdzie w dniu wyścigów bukmacherzy rozkładają swoje kramiki. Stał plecami do bariery ograniczającej tor. Przebiegał wzrokiem całą długość trybun… czekał, czy coś się poruszy… czekał, czyja się pokażę.
Obok niego, patrząc do góry, stał Paul Young.
Jeśli ja ich widziałem, to oni mogli widzieć mnie… ale chyba miejsce, gdzie stoję, stamtąd wydaje się ciemne… ja widzę ich przez szybę drzwi prowadzących z loży na schodki na balkon.
Stałem skamieniały, niemal bałem się mrugnąć. Dostrzegliby ruch, nie nieruchomy cień w kącie u zbiegu dwóch ścian.
Dlaczego w ogóle rzuciłem się w tak mały zaułek, tak blisko wind, gdzie tak łatwo można mnie odnaleźć, myślałem z poczuciem beznadziei. Dlaczego nie szukałem schodów i nie zbiegłem na dół? Ucieczka do góry była fatalna… w końcu nie było już dokąd uciekać. Zawsze denerwowało mnie na filmach, kiedy ścigani zaczynali się wspinać, a teraz sam to zrobiłem. Ucieczka zawsze jest możliwa w dół. Tak myślałem, byłem tego pewien, a jednak nie mogłem się zmusić do wykonania ruchu, chociaż gdybym biegł wystarczająco szybko i gdybym znalazł drogę, uciekłbym po schodach i znalazłbym jakieś wyjście, zanim oni zdążyliby odejść od bariery i wejść do środka.
Bardzo powoli obróciłem głowę, żeby popatrzyć na miejsce w pobliżu wejścia na padok, gdzie zaparkowałem samochód. Zobaczyłem go bez problemu, stary i praktyczny, gotowy do drogi. Ale zobaczyłem także auto zaparkowane obok, którego nie było, kiedy przyjechałem.
Rozbolały mnie oczy od wpatrywania się w ten pojazd o szlachetnych, rozpoznawalnych liniach, przyciemnionych szybach i czarnym lakierze.
Czarny rolls-royce… „czarny rolsio z tymi przydymionymi szybami”… na drodze mojej ucieczki.
Rozsądek podpowiadał, że Paul Young nie ma pojęcia, że samochód stojący obok jego rollsa należy do mnie. Rozsądek podpowiadał, że nie ma też pojęcia, że to ja jestem osobą, której wypatruje, i że gorączkowość tych poszukiwań nie jest bezwzględna. Ale rozsądek miał niewielki wpływ na podchodzące do gardła wnętrzności.
Dwaj mężczyźni zrezygnowali ze wzrokowej inspekcji trybun, podeszli bliżej i zniknęli z mojego pola widzenia pod zewnętrzną krawędzią balkonu. Gdybym zbiegł na dół, mógłbym teraz wpaść prosto na nich… Gdyby rozpoczęli systematyczne poszukiwania, a ja stałbym bez ruchu, znaleźliby mnie. A jednak się nie ruszyłem. Nie mogłem.
Przez całą godzinę niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem.
Czekają na mnie, myślałem.
Nasłuchują moich kroków na schodach, pomruku windy, skrzypnięcia ukradkiem otwieranych drzwi. Czułem, jak rośnie we mnie napięcie, jak na chwilę maleje i znów wystrzela w górę niczym diabelski młyn napędzany moimi myślami.
Kotek i myszka…
Ale ta myszka dłuższy czas zostanie w norze.
Loża Orkneya, pomyślałem, gdzie ciasteczka tak długo czekały w swoim opakowaniu, a Flora bez skargi przeżywała męki zażenowania dla dobra Jacka. Kredens pod ścianą był jeszcze bardziej pusty niż zwykle. Zły humor Orkneya pozostawał w pamięci. Breezy Palm biegł spanikowany i przegrał. Wielkie nieba…
Kiedy spędziłem już w loży Orkneya dwie godziny, Paul Young wrócił do swojego rollsa i wyjechał z parkingu.
Powinienem się poczuć pewniej, wiedząc, że ten samochód nie stoi już obok mojego, ale się nie poczułem. Obawiałem się, że wyjechał przez bramę dla dostawców z głównej drogi, którędy jeżdżą w obie strony furgonetki. Obawiałem się, że nadal jest tam i ostrzy na mnie szpony.
Kiedy w końcu się ruszyłem, spowodował to wstyd. Nie mogłem przecież stać tu drżący w nieskończoność. Jeśli kot czekał tuż za drzwiami loży Orkneya, to trudno, i tak będę musiał zaryzykować.
Możliwie najostrożniej wyjrzałem z loży… nie zobaczyłem nikogo. Oddychając płytko, nie mogąc zapanować nad galopem pulsu, wyszedłem wolniutko na galerię i wyjrzałem przez okno na ebszerną wyasfaltowaną przestrzeń na tyłach trybun, wzdłuż których szedłem wcześniej w poszukiwaniu zielonych drzwi.
Owe zielone drzwi znajdowały się za rogiem poza zasięgiem mojego wzroku, a patrząc stąd pod pewnym kątem, nie mogłem zobaczyć ani żadnych furgonetek dostawczych… ani żadnego rolls-royce’a.
Z asfaltu na zapleczu nikt nie wpatrywał się badawczo w górę, jednak przesuwałem się plecami przy ścianie lóż, nerwowo prześlizgując się obok ich otwartych drzwi, w każdym momencie gotów się zatrzymać, gotów rzucić się do każdej kryjówki, gotów zastygnąć w bezruchu.
Żadnego dźwięku. Dotarłem do miejsca, gdzie galeria przechodziła w większą salę, przez ostatnie okno, ostatnim spojrzeniem w dół zobaczyłem Vernona, wkraczającego w moje pole widzenia.
Nadal bacznie rozglądał się dokoła. Nadal spoglądał do góry. Nadal nieusatysfakcjonowany, nadal zaniepokojony, nadal uparty.
Obserwowałem go bez tchu, dopóki nie rozpoczął drogi powrotnej do zabudowań, wtedy przebiegłem przez salę, bo przynajmniej tutaj nie mógł mnie zobaczyć. Na końcu sali z niepokojem zbliżyłem się do schodów prowadzących na niższą kondygnację. Zbiegłem po tych schodach niemal nieprzytomnie, potem wpadłem na olbrzymi taras widokowy, gdzie stały rzędy krzeseł na kolejnych stopniach, zwrócone pustymi, złożonymi siedzeniami w stronę toru.
Przeszedłem wzdłuż górnego rzędu krzeseł w stronę miejsca dla zwycięskiego konia. Nie zobaczyłem nikogo i w końcu przeskoczyłem przez barierkę do ogrodzonej przestrzeni z napisem „Tylko właściciele i trenerzy”. W zasięgu wzroku nie było żadnego właściciela ani trenera. Ani Vernona, ani Paula Younga.
Niewielkie schody prowadziły z „Właścicieli i trenerów” w dół do głównego budynku trybun i tam się udałem z bijącym sercem. Usiłowałem sobie wmówić, że w im mniejszym pomieszczeniu się znajduję, tym trudniej będzie mnie z daleka wypatrzyć.
Schody Właścicieli i Trenerów prowadziły do baru Właścicieli i Trenerów. Stały tu ratanowe fotele, niewielkie stoły ze szklanymi blatami, na ścianach były malowidła, a w polu widzenia żadnej butelki ani kieliszka. Z kilku szerokich stopni w głębi można było wyjrzeć na padok, gdzie defilowały konie po wyścigu. Po lewej na zewnątrz przed tym padokiem mieściła się sala wag i biuro dyrektora toru. A za paradnym padokiem była brama na parking i wolność.