Выбрать главу

– Owszem. Dlatego musimy pojechać wcześnie, zanim on wszystko wywiezie.

– Chodzi mi o to, że policja mogłaby go zaaresztować i sprawdzić, kim jest.

– Kiedy się upewnimy, że whisky jest w Martineau, wezwiemy ich. – Starał się nie tracić cierpliwości, ale słyszałem w jego głosie wyraźne zastrzeżenia. Wykona pracę policji dopiero wtedy, kiedy zakończy swoją.

– Czy mogę na ciebie liczyć? – spytał po chwili.

– Że mimo wszystko nic im nie powiem?

– Tak.

– A więc nie powiem.

– Dobra. – Ziewnął. – To dobranoc. Spotkamy się za dwanaście godzin.

Kiedy przyjechałem, czekał w swoim mercedesie przed główną bramą. Najwyraźniej sen niewiele mu pomógł. Na szczupłych policzkach kładły się szare cienie, pod oczami miał worki, a na całej twarzy bruzdy, co postarzało go o wiele lat.

– Nic nie mów – zaczął na mój widok. – Strasznie się czuję po antybiotykach. – Zauważyłem, że rękę nadal miał na temblaku, uwalniał ją tylko do prowadzenia samochodu. Ziewnął. – Jak się tam wjeżdża?

Wjechaliśmy tą samą drogą, jaką posłużyłem się poprzedniego dnia, wszystkie bramy i tym razem były otwarte. Aż do biura dyrekcji nikt nas nie zaczepił. Teraz wyszedł z biura ten sam mężczyzna co wczoraj, uniósł krzaczaste brwi i zapytał uprzejmie, w czym nam może pomóc.

– Przyjechaliśmy na spotkanie z panem Quigleyem od gastronomii.

– Aha.

– Nazywam się Gerard McGregor. A to jest Tony Beach. Ruchliwe brwi znowu się zmarszczyły. – Zdawało mi się, że pan powiedział Cash – zwrócił się do mnie. – Peter Cash.

Zaprzeczyłem ruchem głowy. – Beach.

– Och. – Był wyraźnie zaintrygowany, ale wzruszył ramionami. – No więc zna pan drogę.

Kiwnąłem głową, uśmiechnęliśmy się i ruszyliśmy w drogę.

– Kto to jest Peter Cash? – spytał Gerard.

– Nikt. – Opowiedziałem, jak Vernon szukał mnie poprzedniego dnia. – Nie chciałem, żeby wiedział, że był tu Tony Beach. Peter Cash to pierwsze nazwisko, jakie wpadło mi do głowy.

– Chcesz powiedzieć, że ten Vernon gonił cię po wszystkich trybunach?

– Trudno powiedzieć gonił.

– Ale tak to musiałeś odczuwać.

– Mhm.

Dotarliśmy do zielonych drzwi, które tym razem były starannie zamknięte. Gerard spojrzał na zegarek i w tym samym momencie pokaźnych rozmiarów samochód wyłonił się zza węgła budynku totalizatora, zatrzymał się przed Celebration Bar. Z samochodu wyłoniła się postać robiąca niewątpliwie wrażenie właściciela.

Mężczyzna miał czarne włosy, wąsy i wydatny brzuch. Na pierwszy rzut oka wydawał się ważniakiem, trochę impulsywnym. Przejawiał też zamiłowanie do białych jedwabnych szalików zastępujących krawat pod marynarskim ubraniem.

– Miles Quigley – oznajmił rzeczowo. – Gerard McGregor? Gerard skinął głową.

– Tony Beach – powiedziałem.

– W porządku. – Zmierzył nas niezbyt serdecznym wzrokiem. – To może zobaczymy, o co w tym wszystkim chodzi, dobrze? Chociaż powtórzę panu to samo, co mówiłem wczoraj wieczorem: jestem pewien, że pan się myli. Vernon od lat pracuje u mojej rodziny.

Niemal czułem, że Gerard myśli o setkach klientów, którzy z największym przekonaniem mówili dokładnie to samo.

– Vernon i jak dalej? – spytał Gerard.

– Co? Nie, Vernon to nazwisko. Zawsze mówi się do niego Vernon. Dziurka od klucza w zielonych drzwiach była okrągła i niewiele mówiąca. Klucz, który wyciągnął Miles Quigley, miał ze dwanaście centymetrów długości. Obracał się w zamku z dużym trudem, kilka razy rozległy się zgrzyty czopowego mechanizmu.

– Po raz pierwszy widzę na tym torze jakieś drzwi zamknięte na klucz – zauważyłem.

– Naprawdę? – Miles Quigley uniósł brwi. – Między wyścigami w dzień wszystko na ogół jest otwarte dla ułatwienia obsługi, ale zapewniam pana, że na noc wszystko się zamyka. Po zmroku obejmuje służbę ochrona. Oczywiście z powodu zapasów alkoholu jesteśmy bardzo wyczuleni na zabezpieczenia.

Zielone drzwi otwierały się na zewnątrz, podobnie jak drzwi do mojego magazynku. Miles Quigley otworzył je szeroko, weszliśmy do korytarza, gdzie zapalił światła, nonszalancko uderzając dłonią w podwójny rząd kontaktów. Aż zbyt dobrze znana z poprzedniego dnia sceneria ożyła, długi korytarz ciągnący się w mroku aż do kuchennych bebechów.

W szerszym korytarzyku prowadzącym do składu alkoholi Quigley otworzył niewielką szafkę z napisem „Pierwsza pomoc” i posłużył się drugim kluczem, nie tak dużym jak pierwszy, ale równie skomplikowanym.

– Alarm – wyjaśnił z wyższością. – System reagujący na temperaturę. Kiedy ktoś wejdzie do magazynu przy włączonym alarmie, nie tylko w biurze ochrony tu na torze zadzwoni dzwonek, ale także w centralnym komisariacie w Oksfordzie. Regularnie sprawdzamy system. Zapewniam panów, że działa.

– Kto ma klucze? – spytał Gerard, a poirytowane spojrzenie Quigleya powinno mu wystarczyć jako odpowiedź.

– Powierzyłbym Vernonowi własne życie – oznajmił. A ja nie, pomyślałem, ja bym tego nie zrobił.

– Tylko pan i Vernon macie klucze? – Gerard nie ustępował.

– Tak. To znaczy klucze do alarmu i do magazynu. Dyrekcja toru ma klucz do drzwi zewnętrznych, tych zielonych.

Gerard skinął głową. Quigley zignorował sprawę i pokazał trzeci i czwarty klucz do otwierania ciężkich drzwi prowadzących do samego magazynu; każdy klucz należało przekręcić dwukrotnie, na zmianę. Zważywszy na wartość trunków zgromadzonych we wnętrzu, ta przezorność nie była według mnie nadmierna.

– Czy te klucze można dorobić? – spytał Gerard.

– Co takiego? Nie, nie można. Można je dostać tylko od firmy, która instalowała system, a oni nie wydaliby duplikatów bez mojej zgody.

Quigley był młodszy, niż początkowo przypuszczałem. Nie przekroczył nawet czterdziestki, uznałem, stojąc obok niego wjasnych światłach magazynu. Raczej po trzydziestce, ale małpujący zachowanie pięćdziesięciolatka.

– To rodzinna firma, mówi pan? – spytałem

– Zasadniczo tak. Ojciec przeszedł na emeryturę.

Gerard zmierzył go chłodnym wzrokiem. – Ale chyba nadal jest prezesem, prawda?

– Owszem, przewodniczy na zebraniach dyrekcji – powiedział protekcjonalnie Quigley. – Dzięki temu ma wrażenie, że jest potrzebny. Starym ludziom tego potrzeba, wie pan. Ale ja wszystko prowadzę. Od trzech lat. To wielka firma, wie pan. Nie zaopatrujemy tylko tego toru, ale jeszcze wiele innych imprez sportowych, a także śluby i zabawy z tańcami. Bardzo duża firma. I rosnąca.

– Wszystko pan trzyma tutaj? – spytałem. – Obrusy, nakrycia, szkło i tak dalej?

Pokręcił głową. – Tutaj trzymamy tylko trunki ze względu na wysokie standardy bezpieczeństwa. Cała reszta jest w naszym centralnym magazynie jakieś dwie mile stąd. Wyposażenie, zapasy żywności i biura. W miarę potrzeby codziennie dowozimy wszystko furgonetką. Jak już mówiłem, to bardzo duże przedsiębiorstwo. – Robił wrażenie niezwykle zadowolonego z siebie. – Bardzo uporządkowałem cały biznes.

– Czy alkohole na kieliszki w prywatnych lożach to pański pomysł? – spytałem.

– Co takiego? – Uniósł brwi. – Tak, oczywiście. Musiałem zrobić to, co inni dostawcy na torach wyścigowych. Znacznie bardziej zyskowne. Wie pan, odpowiadam przed udziałowcami. Zawsze pamiętamy o udziałowcach.

– Mhm – wymamrotałem.

Usłyszał w moim tonie powątpiewanie. Powiedział ostro: – Proszę nie zapominać, że to korzystne dla użytkownika loży. Jeśli wypije tylko trochę, nie nalegamy, żeby płacił za całą butelkę.

– Fakt – powiedziałem neutralnie. Bezpośrednie spotkanie Quigleya i Swayle’a mogłoby się skończyć rozlewem krwi, bardzo zabawna perspektywa. – Ciasteczka truskawkowe są wyśmienite.