Spojrzał na mnie niepewnie i wyjaśnił Gerardowi, że cala papierkowa robota dotycząca win, piwa i mocniejszych alkoholi przechodzi przez mały kantorek po naszej lewej stronie. Vernon, powiedział niezbyt uszczęśliwiony, całkowicie za to odpowiada.
– On wybiera i zamawia? – spytał Gerard.
– Tak. Robi to od wielu lat.
– I płaci rachunki?
– Nie. Ma skomputeryzowany system. Sprawdzone faktury idą stąd do biura oddalonego o dwie mile i płacone są przez komputer. Oszczędność czasu. Oczywiście to ja zainstalowałem komputery.
Gerard skinął głową, ignorując to jego zadufanie.
– Tutaj trzymamy piwo, jak panowie widzą – mówił Quigley. – To jest tylko zapas. Normalnie nasi kontrahenci robią dostawy w dzień wyścigu.
Gerard ponownie skinął głową.
– Tam w korytarzu… właśnie ją minęliśmy… jest jedyna pasażerska winda, która zjeżdża aż tutaj… w tej części trybun parter dla publiczności znajduje się nad naszymi głowami. Tą windą wywozimy wszystko do barów i prywatnych lóż na wszystkich kondygnacjach. Wcześnie rano w dzień wyścigów jesteśmy bardzo zajęci.
Gerard oświadczył, że w to nie wątpi.
– Tam są wina i mocne alkohole. – Mówiąc to, Quigley prowadził nas do głównego magazynu. – Jak panowie widzą.
Gerard zobaczył. Quigley wyprzedził nas o kilka kroków, a Gerard zapytał spokojnie: – Gdzie byłeś wczoraj?
– Leżałem tam… na szampanie Pol Roger. Przyjrzał mi się zaintrygowany. – O co chodzi?
– Co masz na myśli?
– Wyglądasz… nie, to niemożliwe… wyglądasz, jakbyś się wstydził. Przełknąłem ślinę. – Kiedy byłem tam na górze… bałem się jak cholera.
Rozejrzał się po magazynie, oceniając możliwości i ograniczenia ukrycia się. – Byłbyś głupcem, gdybyś się nie bał – powiedział rozsądnie. – Chyba nie masz wątpliwości, że Paul Young zabiłby cię, gdyby cię znalazł. Mówią, że zabić po raz drugi jest łatwiej. Strach w groźnej sytuacji jest normalny. Brak strachu nie jest. Trzymanie nerwów na wodzy mimo strachu to odwaga.
Umiał mówić bez współczucia, pomyślałem, i niesamowicie przy tym pocieszać. Nie podziękowałem mu, ale w głębi duszy byłem mu bardzo wdzięczny.
– Zaczniemy? – spytał, kiedy dogoniliśmy Quigleya. – Tony, mówiłeś, że podejrzane skrzynki są gdzieś w głębi?
– Tak.
Wszyscy przeszliśmy centralnym kanionem między wysokimi ścianami skrzynek, aż dotarliśmy do końca magazynu.
– I teraz co? – pytał Quigley. – Nie widzę, żeby coś było nie w porządku. Wszystko wygląda tak jak zwykle.
– Whisky Bell’s zawsze jest w tym końcu?
– Oczywiście.
Rozmiary bloku Bell’s mogłyby zawstydzić hurtowników, u których się zwykle zaopatrywałem. Nawet Gerard wydawał się zaniepokojony perspektywą otwierania wszystkich skrzynek, żeby znaleźć zepsute jabłka, co i tak nie mogło się równać z wizją pijackiego otępienia, jaka pojawiła się w mojej wyobraźni.
– No… – zacząłem – na niektórych skrzynkach mogą być znaki. Ktoś stawiał czarnym markerem krzyżyki na pudłach z dżinem, kiedy je liczył.
– Pewnie Mervyn – wtrącił Quigley.
– Owszem, zgadza się.Wróciłem do skrzynek z dżinem i popatrzyłem na dzieło Mervyna: pospieszne zakręcony krzyżyk, którego dwie przekątne niemal łączyły się w kółko z prawej strony. Problem polegał jedynie na tym, że takie znaczki widniały na wszystkich skrzynkach Bell’s w zasięgu wzroku. Zdawało się, że na żadnej nie ma wyróżniającego oznakowania, które dałoby się zauważyć bez rozebrania całej góry.
– Vernon musiał to odróżniać bez trudu – wtrącił Gerard. – Nie mógł ryzykować, że nie rozpozna tego na pierwszy rzut oka.
– Nie wierzę w to wszystko – oświadczył zirytowany Quigley. – Vernon jest bardzo dobrym menedżerem.
– W to nie wątpię – wymamrotał Gerard.
– Może uda nam się znaleźć wino – zasugerowałem. – Pewnie będzie łatwiej.
Wino stało w węższych blokach przy ścianie naprzeciwko mocnych alkoholi, w każdej kolumnie była mniejsza ilość, ale za to większa rozmaitość. Znalazłem St Estèphe i St Emilion w szóstym rzędzie w głębi za nienaganną fasadą skrzynek z Mouton Cadet.
Quigley zgodził się na otwarcie skrzynki St Estèphe, która eksponowała znajomą fałszywą etykietę w całej krasie.
– To jest to – powiedziałem. – Czy dla pewności jeszcze spróbujemy?
Quigley wzdrygnął się. – Pan nie może mieć racji. To pochodzi od szacownego dostawcy. Vintners Incorporated. Tu na skrzynce jest ich pieczęć.
– Próbuj wino – zarządził Gerard.
Wyjąłem własny korkociąg, otworzyłem butelkę i wróciłem do kantorka w poszukiwaniu kieliszka. Znalazłem jedynie jednorazowe kubki z plastiku, których widok przyprawiłby Henri Tavela o drgawki, ale nawet w tym plastiku wagi piórkowej nie można się było pomylić co do zawartości butelki.
– To nie jest St Estèphe – oświadczyłem zdecydowanie. – Czy mam próbować St Emilion?
Quigley jedynie wzruszył ramionami. Otworzyłem skrzynkę, odkorkowałem butelkę i spróbowałem.
– To samo. Czy szukamy pozostałych czterech?
Były tu wszystkie, ukryte za szacownymi fasadami tego samego wina: Macon za prawdziwym Macon i tak dalej. Zawartość wszystkich butelek była identyczna tak jak w „Silver Moondance”. Wszystkie sześć gatunków wina dostarczył Vintners Incorporated, według informacji na skrzynkach.
– Mmm – zaczął zamyślony Gerard – czy Vintners Incorporated dostarcza także whisky Bell’s?
– Ależ to dobrze znana firma – protestował Quigley.
– Każdy może wyciąć sobie pieczątkę i na wszystkim przybijać nazwę Vintners Incorporated – zauważył Gerard.
Quigley otworzył usta i po chwili zamknął je powoli. Wróciliśmy do whisky i natychmiast znaleźliśmy partię na tyłach bloku, gdzie Vintners Incorporated widniało wyraźnie na bokach skrzynek.
– Nie wierzę w to – powiedział Quigley. I po chwili dodał: – No dobrze, niech pan próbuje.
Spróbowałem. Poczekałem. Pozwoliłem, by wykrystalizował się posmak. Pozwoliłem, by niuanse smaku zatrzymywały się w ustach, gardle i nosie.
– On nic nie stwierdzi – rzekł zniecierpliwiony Quigley do Gerarda. – Nie ma tu nic odbiegającego od normy. Mówiłem panu.
– Miał pan jakieś skargi? – spytałem w końcu
– Oczywiście, że miałem. Kto z obsługi gastronomicznej ich nie ma? Ale żadna się nie sprawdziła.
Zastanawiałem się, czy Martineau Park znajdzie się na liście Ridgera. Nie ma jednak nadziei, żeby przekonać się o tym wcześniej niż we środę, kiedy Ridger wróci.
– To nie jest Bell’s – powiedziałem. – Za dużo ziarna, prawie nie ma słodu.
– Jesteś pewien? – spytał Gerard.
– To jest to, czego szukamy.
– Co to znaczy? – pytał Quigley. I nie czekając na odpowiedź, stwierdził z urazą: – Jak to możliwe, żeby Vernon okazał taka nielojalność?
Odpowiedź stanęła w drzwiach w osobie samego Vernona w skórzanej marynarce. Był wielki, zły i zdenerwowany.
– Co się tu, u diabła, dzieje? – wykrzyknął, zmierzając szybkim krokiem do magazynu. – Co tu robisz, do cholery?
Zamarł, kiedy Gerard odsunął się trochę, ujawniając obecność Quigleya.
– O… Miles… nie spodziewałem się…Wyczul coś złowróżbnego w naszym bezruchu. Ostrożnie przeniósł wzrok z Quigleya na Gerarda i wreszcie na mnie: mój widok był dla niego szokiem o wymiarach kataklizmu.
19
Wyjaśnijmy to – zaczął Gerard rzeczowo, kiedy wszyscy weszliśmy do kantorka. – Moim zdaniem mechanizm oszustwa wygląda następująco.