Выбрать главу

Mówił bez pośpiechu, głosem pozbawionym emocji, jak księgowy przedstawiający nieciekawy audyt, co miało zdecydowanie uspokajający wpływ na Quigleya, choć niekoniecznie na Vernona.

– Ze wstępnej analizy faktur dostępnych tu na miejscu wnioskuję, że wydarzenia rozwijały się w następującej kolejności. Może jednak przy okazji powinienem wyjaśnić panu – zwrócił się bezpośrednio do Vernona – że wykrywanie i wyjaśnianie oszustw komercyjnych jest moim stałym i codziennym zajęciem.

Niewielkie, czujne oczka Vernona wpatrywały się obojętnie w Gerarda, pod wielkimi opadającymi w dół wąsami usta co chwila wykrzywiał grymas, zaciskały się i rozluźniały pod wpływem napięcia. Przysiadł na biurku, przy którym tak twórczo przygotowywał dokumenty, złożył ręce na piersi, jakby skierowane przeciw niemu oskarżenia nie dotyczyły go w najmniejszym stopniu. Jednak na jego czole znowu pojawiły się krople potu. Uznałem, że może być wdzięczny losowi choćby za to, że nie przesłuchuje go teraz jego niebezpieczny przyjaciel Paul Young.

– Dostawca zaproponował panu następującą kombinację – mówił Gerard. – Pan jako odpowiedzialny za trunki w firmie miał składać u niego duże zamówienia i w zamian za to dostawać niezłą prowizję. Czyli łapówkę. Miał pan sprzedawać dostarczony przez niego towar, jakby stanowił część regularnych zapasów firmy. Jednak to, co dostarczał, nie zgadzało się z opisem na fakturze. Pańska firma płaciła za whisky Bell’s i za dobre wina, a otrzymywała trunki niższej jakości. Pan na pewno o tym wiedział. To znacznie zwiększało pańskie dochody.

Quigley stal przy drzwiach, kołysał się na piętach, jakby odseparowując się od całej sprawy. Gerard, siedzący na jedynym krześle, zdecydowanie dominował nad sytuacją.

– Dostawca wybrał nazwę szanowanej firmy, z którą pan dotychczas nie współpracował, i przysyłał towary ze stemplem „Vintners Incorporated”. Otrzymywał pan od tego dostawcy normalnie wyglądające faktury na firmowym papierze, więc dział księgowości spokojnie wysyłał czeki. Być może dopuścili się zaniedbania, nie sprawdzając, czy adres wydrukowany na fakturze jest rzeczywiście adresem „Vintners Incorporated”, co, jak panowie słyszeliście, właśnie przed chwilą sprawdziłem przez telefon, ale niewątpliwie firma pana Quigleya ma do czynienia z dziesiątkami dostawców i zazwyczaj nie sprawdza każdego z nich. – Zamilkł na chwilę i zwrócił się do Quigleya: – Zawsze radzę firmom, żeby sprawdzały na bieżąco. To takie proste. Kiedy adres raz wprowadzono do systemu komputerowego tak jak u pana, rzadko jest później sprawdzany. Komputer bez pytania wysyła płatności. Faktury mogą być rutynowo płacone, a towar w ogóle nie dostarczony. – Zwrócił się z powrotem do Vernona: – Ile razy to się zdarzyło?

– Bzdura – odparł Vernon.

– Vernon – odezwał się Quigley, a był to raczej wyraz rozczarowania niż niedowierzania. – Vernon, jak mogłeś? Tyle lat pracowałeś dla naszej rodziny.

Vernon obrzucił go spojrzeniem, w którym kryła się również pogarda. Vernon mógłby zachować lojalność wobec ojca, pomyślałem, ale pod rządami syna stał się popychadłem.

– Kto jest dostawcą? – spytał Quigley.

Zauważyłem, że Gerard się wzdrygnął; nie zadałby takiego pytania wprost, spróbowałby subtelniej wyciągnąć potrzebne nazwisko.

– Nikt – odpowiedział Vernon.

– On przyjedzie tu dzisiaj po południu – powiedziałem. Vernon instynktownie wstał i opuścił ręce.

– Ty cholerny szpiegu – powiedział z nienawiścią.

– A pan się go boi – dodałem. – Nie chce pan wylądować na cmentarzu tak jak Zarac.

Przyjrzał mi się badawczo. – Pan się nie nazywa Peter Cash – oświadczył znienacka. – Wiem, kim pan jest. Pan jest tym węszącym cholernym handlarzem win. Beach, pieprzony Beach.

Nikt temu nie zaprzeczył. Ale też nikt go nie zapytał, skąd wie o jakimś cholernym wścibskim handlarzu win o nazwisku Beach. Mógł się o tym dowiedzieć jedynie od Paula Younga.

– Kto to jest Peter Cash? – pytał zdezorientowany Quigley.

– On powiedział ludziom z administracji toru, że się nazywa Peter Cash – wyrzucił z siebie Vernon. – Z ubezpieczeń. – Niemal splunął tym słowem. – Nie chciał, żebyśmy się dowiedzieli, kim jest.

– My? – wtrącił Gerard.

Vernon mocno zacisnął usta pod osłoną wąsów.

– Domyślam się – zacząłem powoli – że zjawił się pan dzisiaj tak wcześnie, żeby zabrać wszystkie skrzynki „Vintners Incorporated” i zniknąć stąd, zanim o drugiej zjawi się pański dostawca.

– Bzdura – rzucił Vernon, jednak bez zbytniego przekonania, a Quigley pokręcił głową niemal z desperacją.

– Niewykluczone, że pan Quigley odstąpi od oskarżenia, jeśli zechce pan odpowiedzieć na kilka pytań – powiedział do Vernona Gerard bardzo poważnym tonem.

Quigley zesztywniał. Szepnąłem mu „udziałowcy” i poczułem, że opór znika. Na ustach Gerarda pojawił się cień uśmiechu, kiedy mówił:

– Na przykład, panie Vernon, jak bliskie były pana związki z Zarakiem z „Silver Moondance”?

Milczenie. Pot na czole Vernona zbierał się w krople, a on sam potarł wąsy wierzchem dłoni, wyraźnie zdenerwowany. Przez jakiś czas widać było, że toczy wewnętrzną walkę, aż wreszcie zwyciężyły wątpliwości.

– Skąd mogę wiedzieć? Jak mogę być pewny, że nie ściągnie tu posiłków, jak tylko coś powiem? – Okazało się, że ma na myśli Milesa Quigleya. – Trzymaj gębę na kłódkę i nie pakuj się w kłopoty, to moja zasada – stwierdził Vernon.

– Byłaby to mądra rada, gdybyśmy byli z policji – zauważył Gerard. – Ale nie jesteśmy. Cokolwiek powie pan nam, nie zostanie zapisane i wykorzystane jako dowód. Pan Quigley może dać panu zapewnienie, a pan może temu zaufać.

Pan Quigley sprawiał wrażenie, jakby zdrada Vernona obudziła w nim najpierw pełen urazy smutek, a następnie mściwą wściekłość, jednak pamiętając o dorocznym zebraniu udziałowców, doszedł do wniosku, że jeśli teraz przełknie tę żabę, oszczędzi sobie później większej korporacyjnej niestrawności.

– W porządku – rzekł sztywno. – Nie wniosę oskarżenia.

– Pod warunkiem, że uznamy odpowiedzi za szczere – dorzucił Gerard.

Vernon się nie odezwał. Gerard spokojnie powtórzył pytanie o Zaraca i czekał.

– Znałem go – powiedział w końcu Vernon, wyraźnie urażony. – Przyjeżdżał tu po wino, jeśli im zabrakło w „Silver Moondance”.

– Wino od pańskiego dostawcy? – pytał Gerard. – Z etykietami „Vintners Incorporated”?

– Tak, oczywiście.

– Dlaczego oczywiście?

Vernon się zawahał. Gerard znał odpowiedź. Bada go, pomyślałem.

– Larry Trent był jego bratem – rzucił.

– Bratem Zaraca?

– Nie, oczywiście, że nie. Mojego… no… mojego dostawcy.

– Jego nazwisko?

– Paul Young. – Ta odpowiedź sprawiła Vernonowi mniej kłopotu. Zbyt płynnie, pomyślałem. Kłamie.

Gerard nie naciskał. Powiedział jedynie: – Paul Young jest bratem Larry’ego Trenta, czy tak?

– Przyrodnim.

– A czy znał pan Zaraca, zanim ten Paul Young namówił pana do udziału w przekręcie?

– Tak, znałem. Przyjeżdżał tutaj po wino, co się czasem zdarza restauracjom, i powiedział, że zna dobry numer, bez ryzyka, dla kogoś na mojej funkcji. Gdyby mnie to interesowało, to mnie wprowadzi.

Gerard zastanawiał się chwilę.

– Czy „Silver Moondance” brała zwykle wino prosto od… Paula Younga?

– Tak.

– Znał pan Larry’ego Trenta?

– Spotkałem go – głos Vernona brzmiał obojętnie. – Obchodziły go tylko konie. Brat był cholernie dobry dla niego, pozwalał mu się przechwalać, że lokal należy do niego, dawał mu mnóstwo forsy na opłacenie trenerów i na zakłady. O wiele za dobry, tak mówił Zarac.