Przypomniało mi się, jak Orkney Swayle mówił, że Larry Trent był zazdrosny o brata; brata, który dawał mu tak wiele. Smutny świat, paradoksalny.
– Jakie związki łączyły Larry’ego Trenta i Zaraca?
– Obaj pracowali dla jego brata. Dla Paula Younga. – Znowu wyczuwało się pewną obcość nazwiska. Gerard ponownie nie naciskał.
– Jak równy z równym?
– Chyba nie publicznie.
– Dlaczego Paul Young zabił Zaraca?
– Nie wiem – odpowiedział niewyraźnie Vernon, bardzo poruszony. – Nie wiem.
– Ale wie pan, że go zabił?
– Jezu…
– Owszem – kontynuował Gerard – wie pan i może nam pan powiedzieć.
Vernon nagle zaczął mówić, jakby powodowany wewnętrznym przymusem: – Powiedział, że Zarac chciał „Silver Moondance”. Chciał dostać ten lokal. Albo go dostanie, albo… Rodzaj szantażu.
Vernon oblewał się potem; był równocześnie przerażony, oburzony, pełen współczucia i szczery, zaczynał też doświadczać oczyszczającej ulgi, jaką daje wyznanie.
Obserwowałem go zafascynowany. Gerard powiedział jakby od niechcenia: – Usprawiedliwił przed panem to morderstwo?
– Wytłumaczył je. Przyjechał tu rollsem załadowanym alkoholem z „Silver Moondance”. Powiedział, że Zarac pomagał mu pakować. Obracał trzy razy. Tyle tego było. Za trzecim razem przyjechał zupełnie inny. Był rozpalony… podekscytowany… bardzo silny. Powiedział, że dowiem się o śmierci Zaraca i mam trzymać gębę na kłódkę. Powiedział, że Zarac chciał mieć nad nim władzę, a do tego nie mógł dopuścić… a później dowiedziałem się, jak go zabił… porzygałem się… Zarac nie był złym facetem… Jezus, nigdy nie chciałem być zamieszany w morderstwo. Nie chciałem. To miał być tylko łatwy przekręt za dobre pieniądze…
– A od jak dawna ciągnie się ten przekręt?
– spytał spokojnie Gerard.
– Około piętnastu miesięcy.
– Cały czas wino i whisky?
– Nie, na początek tylko wino. Whisky to sześć ostatnich miesięcy.
– Zawsze Bell’s?
– Tak.
– I dokąd jechała ta fałszywa Bell’s stąd?
– Dokąd? – Zrozumienie pytania zabrało Vernonowi chwilę czasu. – Och, cały czas sprzedawaliśmy ją tutaj w barach. Czasami i w lożach.
Jechała także na inne imprezy sportowe, które obsługiwał Quigley, na wesela i tańce. Wszędzie.
Twarz Quigleya zmartwiała; wyglądało to niemal jak komediowy szok.
– Wszędzie, gdzie pańskim zdaniem nikt nie zauważy różnicy? – spytał Gerard.
– No chyba tak. Większość ludzi nie zauważy. Nie w takim zadoczonym miejscu. Jest zbyt dużo innych zapachów. Zarac mi to powiedział i miał rację.
Kelnerzy od win byli cynikami, wiedziałem o tym. Pomyślałem też, że gdyby nie obsesyjna niechęć Orkneya do firm gastronomicznych i jego odmowa przyjęcia tego, co firma zazwyczaj proponuje, mógłbym pewnie odkryć Rannoch/BeH’s w jego loży.
– Czy wie pan, jaką whisky sprzedawał pan w butelkach Bell’s? – pytał Gerard.
Vernon miał taką minę, jakby nigdy się nad tym nie zastanawiał.
– To była szkocka.
– A słyszał pan o młodzieńcu nazwiskiem Kenneth Charter?
– Kto? – dopytywał się Vernon, zaskoczony.
– Wróćmy do Paula Younga – zaproponował Gerard, nie okazując rozczarowania. – Czy razem z panem zaplanował kradzież w sklepie pana Beacha?
Vernon nie był na tyle skruszony, żeby nie obrzucić mnie jadowitym spojrzeniem.
– Nie, niezupełnie. On tylko pożyczył jedną z naszych furgonetek. Dałem mu kluczyki.
– Co takiego? – wykrzyknął Quigley. – Tę skradzioną furgonetkę? Quigley… Quality House Provisions. Z biurka, przy którym siedział Gerard, wziąłem jeden z drukowanych cenników i przeczytałem nagłówek: Crisp, Duval i Quigley Ltd, której filią było Quality House Provisions. Furgonetka Quigleya na zapleczu mojego sklepu!
– Oni mieli zamiar ją odstawić z powrotem – bronił się Vernon. – Nie spodziewali się, że ten cholerny facet napatoczy się w niedzielę po południu. – Spojrzał na mnie z nienawiścią. – Oni powiedzieli, że mógł zauważyć numery, więc mieli trochę przetrzymać tę furgonetkę i potem nam oddać. Kiedy przestanie być gorąco, gdzieś ją podrzucą. Kazali mi zgłosić jej kradzież, ale nie zdążyłem, policja zjawiła się w biurze, zanim zdążyłem kichnąć.
– Oni – powtórzył spokojnie Gerard. – A kim są ci oni?
– Pracują… u Paula Younga.
– Nazwiska?
– Nie znam.
– Niech pan jeszcze raz spróbuje.
– Denny. To wszystko, co wiem. Jeden ma na imię Denny. Powiedziano mi tylko, że Denny odbierze furgonetkę. Mieli przywieźć wina ze sklepu do mnie, żebym je obejrzał, ale się nie zjawili, chociaż czekałem do dziewiątej. Potem się dowiedziałem, że on się zjawił. – Vernon gwałtownym ruchem głowy wskazał na mnie – i coś się wydarzyło, co ich spłoszyło, więc nigdy się tu nie pojawili. Później słyszałem, że i tak wzięli nie to, co trzeba, więc całe zamieszanie na nic się nie przydało.
– Nikt panu nie powiedział, co ich spłoszyło? – spytał Gerard.
– Nie, poza tym, że spanikowali, bo wydarzyło się coś, czego nie przewidzieli, ale nie dowiedziałem się, co to było.
Uwierzyliśmy mu obydwaj z Gerardem. Nie stałby tak beztrosko przed nami, wypierając się wszelkiej wiedzy, gdyby wiedział, że wydarzyło się to, że obaj zostaliśmy postrzeleni.
– Jak dobrze pan ich zna? – pytał Gerard.
– Wcale. Denny prowadzi furgonetkę dostawczą, która przywozi tu towar. Ten drugi czasami też się pojawia. Nigdy nie są rozmowni.
– Jak często przywożą towar?
– Mniej więcej raz na tydzień. To zależy.
– Od tego, ile pan sprzeda?
– Tak.
– Dlaczego nie użyli swojej furgonetki, żeby okraść sklep pana Beacha?
– Jest bardzo duża… na drzwiach ma napis Vintners Incorporated… była w warsztacie czy coś…
– Może pan opisać Denny’ego i jego kumpla? Vernon wzruszył ramionami. – Są młodzi.
– Włosy?
– Nic szczególnego.
– Czarne kędzierzawe afro?
– Nie. – Vernon był stanowczy, ale lekko zaskoczony. – Zwyczajne.
– Skąd są? Skąd przywożą wino?
– Nie wiem. Nigdy nie pytałem. Nie powiedzieliby. Nie są przyjacielscy. Pracują u Paula Younga… to wszystko, co wiem.
Tym razem znacznie łatwiej wypowiedział nazwisko Paula Younga. Przyzwyczaił się, pomyślałem.
– A kiedy poznał pan Paula Younga?
– Zaraz na początku. Jak powiedziałem Zaracowi, że mnie to interesuje. Jego szef miał mnie sprawdzić i przyjść wytłumaczyć, o co mu chodzi. I przyszedł. Powiedział, że będzie nam się dobrze pracowało i na ogół tak było.
Dopóki Vernon nie rozkręcił interesu na boku, okradając swojego pana, ale zauważyłem, że tego jakoś nie wyznaje.
– A jak naprawdę nazywa się Paul Young? – spytał Gerard. Otwarte drzwi konfesjonału nagle się zatrzasnęły.
– Nazywa się Paul Young – powiedział krótko Vernon. Gerard pokręcił tylko głową.
– Paul Young – upierał się Vernon. – Tak się nazywa.
– Na pewno nie.
Pot spływał z czoła Vernona na skroń i dalej na szczękę. – Powiedział mi, że policja widziała go w „Silver Moondance”, kiedy tam poszedł niczego nieświadomy po śmierci brata, i takie nazwisko im podał, bo nie chciał być pytany w sprawie alkoholu. Mówił też, że teraz będą go szukać w związku ze śmiercią Zaraca. Będą szukać Paula Younga, który nie istnieje, podał po prostu pierwsze nazwisko, jakie mu przyszło do głowy… Powiedział, że gdyby kiedykolwiek ktoś przyszedł tu pytać o niego, choć był pewien, że to się nie zdarzy, ale gdyby… to mam mówić o nim Paul Young. Mój Boże, tak właśnie go nazywam i nie podam jego prawdziwego nazwiska, bo mnie dopadnie i zabije… wcale nie żartuję, jestem tego pewien. Pójdę do więzienia, ale wam nie powiem.