Mówił to z absolutnym przekonaniem i zrozumiałym strachem, mimo wszystko byłem troszkę zaskoczony, kiedy Gerard nie naciskał.
Powiedział tylko: – W porządku. – I po chwili: – No to by było wszystko.
Przez jedną szaloną chwilę Vernon myślał, że mu się upiekło, wyprostował się, niemal wracał do swojej pewnej siebie arogancji.
W tym samym momencie Quigley sprowadził go na ziemię, mówiąc z napuszonym oburzeniem:
– Vernon, masz mi natychmiast oddać klucze. – Wyciągnął rękę i powtórzył: – Natychmiast.
Vernon bez słowa wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i oddał mu.
– Od jutra możesz sobie szukać innej pracy. Dotrzymam słowa. Nie wniosę oskarżenia. Ale nie dostaniesz referencji. Zawiodłem się na tobie, Vernon. Nie rozumiem cię. Ale musisz odejść, bez dyskusji.
– Mam czterdzieści osiem lat – powiedział Vernon bezbarwnym głosem.
– I miał pan tu dobrą pracę do końca życia – wtrącił Gerard. – Sam pan to zaprzepaścił.
Zdawało się, że po raz pierwszy Vernon pomyślał realnie o swej wątpliwej przyszłości. Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się.
– Ma pan rodzinę? – spytał Gerard.
– Tak – rzekł cicho.
– Bezrobocie jest lepsze od więzienia – stwierdził surowo Gerard, co niechybnie mówił już wielu zdemaskowanym oszustom. Na pewno wszyscy trzej, Quigley, Vernon i ja, usłyszeliśmy stalową twardość w jego głosie. Trzeba się rozliczać ze swoich czynów i ponosić za nie odpowiedzialność. Trzeba stawić czoło konsekwencjom. Stałe przebaczanie niszczy ducha…
Vernonem wstrząsnął dreszcz.
Za zgodą Quigleya po odejściu Vernona załadowaliśmy z Gerardem do jego mercedesa (podstawionego pod zielone drzwi) skrzynkę „Vintners Incorporated” z butelkami whisky Bell’s i po jednej skrzynce każdego wina od tego dostawcy. W istocie Gerard i Quigley obserwowali, jak ładowałem skrzynki. Powrót do normalnego zajęcia, pomyślałem, wzdychając. Przerzucałem jednak większość ciężaru na wózek widłowy, folgując trochę moim gojącym się mięśniom.
– Co mam zrobić z resztą? – pytał bezradnie Quigley. – Jak sobie poradzimy z Jesiennym Karnawałem bez Vernona? Nikt nie zna systemu. On tu pracował tak długo. System to on… bo on go wymyślił.
Ani Gerard, ani ja nie zaproponowaliśmy żadnego rozwiązania. Quigley przystąpił do niezwykle starannego zamykania swojego skarbca, włączył alarm, a my ruszyliśmy w powrotną podróż do zewnętrznego świata.
– Co mam zrobić? – pytał Quigley, zamykając zielone drzwi. – Myślę… o tym morderstwie?
– Vernon opowiedział swoją wersję tego, co powiedział mu Paul Young, co bez wątpienia jest tylko jedną z wersji prawdy. A to nie jest wiedza z pierwszej ręki – odpowiedział mu Gerard.
– Mówi pan… że mogę nic nie robić?
– Niech pan postąpi zgodnie ze swoją oceną – powiedział życzliwie i niezbyt pomocnie Gerard.
Uznałem, że chyba po raz pierwszy w życiu Quigley zwątpił w swoją ważność, ogarnięty uczuciem niepewności i wahania.
– Tony i ja poinformujemy policję, że Paul Young może się tu pojawić w każdej chwili. Od tego momentu wszystko zależy od nich – dodał Gerard.
– Przecież on ma tu być o drugiej – poprawił Quigley.
– Może podejrzewać Vernona o to, co Vernon rzeczywiście zamierzał zrobić, czyli zmyć się z całym łupem, zanim dotrze tu Paul Young. Tak więc Paul Young może się tu zjawić w każdej chwili.
Gerard zdawał się tym zupełnie nie przejmować, ale był w tym całkiem odosobniony. Quigley postanowił pożegnać nas możliwie jak najprędzej, a ja miałem wielką ochotę pójść w jego ślady.
– Nie wejdzie do środka, boja mam wszystkie klucze – stwierdził Quigley. – Panie McGregor, chyba muszę panu podziękować. To wszystko wcale mi się nie podoba. Mogę się tylko spodziewać, że po odejściu Vernona nie będziemy już mieli żadnych kłopotów.
– Też mam taką nadzieję – zgodził się Gerard ironicznie. Obserwowaliśmy obaj, jak Quigley odjeżdżał, pod wpływem owej nadziei już z wyprostowanymi plecami i brodą wysuniętą do przodu.
– Może mu się uda, a może nie – powiedział Gerard.
– Nie chcę być tutaj, kiedy zjawi się Paul Young.
Gerard uśmiechnął się nieznacznie. – Lepiej nie. Wsiadaj, najpierw podjedziemy po twój samochód, a potem poszukamy budki telefonicznej.
Po przejechaniu mniej więcej pięciu mil zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, Gerard zatelefonował z budki przed pocztą. Podałem mu numer telefonu, który dał mi Ridger, i słuchałem krótkiej rozmowy.
– Niewykluczone – mówił Gerard do policjantów – że mężczyzna znany jako Paul Young pojawi się przy wejściu do firmy gastronomicznej pod trybunami na torze wyścigowym Martineau Park. Może to nastąpić w każdej chwili. – Przez chwilę słuchał, po czym powiedział: – Nie, żadnych nazwisk. Do widzenia.
Z uśmiechem odwiesił słuchawkę. – W porządku. Obowiązek spełniony.
– Do pewnego stopnia.
– Wszystko jest względne. – Był bardzo pogodny, choć nie wyglądał dobrze. – Wiemy, gdzie jest szkocka Kennetha Chartera.
– Część szkockiej.
– Wystarczy.
– Ale nie wiemy, gdzie była od opuszczenia cysterny do dostawy przez Vintners Incorporated.
– Tak jak mówiłeś, w rozlewni.
Opierał się o samochód, rękę miał na temblaku, wyglądał na kruchego i bezbronnego, jak przychodzący do zdrowia angielski dżentelmen na niewinnej przejażdżce w niedzielny poranek. Miał lekko rozbawioną minę, choć w oczach czaiła się stanowczość.
– Wiesz coś, czego mi nie powiedziałeś – stwierdziłem znienacka.
– Tak sądzisz? A czego to dotyczy?
– Znalazłeś tę rozlewnię!
– Jakąś rozlewnię znalazłem. W każdym razie mamy punkt wyjścia. Pomyślałem, że pojadę tam po południu i rozejrzę się. Wstępny rekonesans.
– Dzisiaj niedziela. Nikogo tam nie będzie.
– Czasami jest to korzystna sytuacja.
– Chyba nie masz na myśli… włamania?
– Zobaczymy. To zależy. Czasami jest dozorca. Jestem dobry jako inspektor rządowy. Nawet w niedzielę.
– A gdzie to jest? – spytałem lekko zszokowany.
– Mniej więcej dwadzieścia pięć mil od centrali Kennetha Chartera. – Uśmiechnął się nieznacznie. – W piątek po południu doszliśmy w biurze do wniosku, że twój pomysł, żeby najpierw obejrzeć rozlewnie, do których cysterny Chartera dostarczały wino, jest dobry, ale niesłuszny. Jest pięć takich rozlewni. Najpierw sprawdziliśmy wszystkie, okazały się absolutnie pewne i solidne. I potem w pewnym momencie wczorajszej nocy… wiesz, jak różne rzeczy plączą się człowiekowi po głowie w takim półśnie… przypomniałem sobie, że jedna z tych rozlewni ma dwa powiązania z Charterem, niejedno, i niewykluczone, że może to drugie powiązanie jest ważniejsze, niż nam się zdawało.
– Mianowicie?
– No… nie chciałbym, żeby to zabrzmiało zbyt zdecydowanie.
– Na miłość boską…
– Już dobrze, powiem ci. Zaraz na początku sprawdzania rozlewni ustaliliśmy, że jedna z nich należy do człowieka o nazwisku Stewart Naylor. Ta rozlewnia znajdowała się na samym początku listy dostarczonej nam przez Chartera, więc sprawdziliśmy ją jako pierwszą.
– Stewart Naylor? – Zamyśliłem się. – Czy nie jest on wymieniony w notesie Kennetha juniora? Tak… to ojciec, który gra w gry wojenne… ojciec Davida Naylora.
– Brawo. Do Stewarta Naylora należy firma Bernard Naylor Bottling. Założona przez dziadka. Stara szacowna firma. Obudziłem się ze słowem Naylor iskrzącym się w głowie jak brylant. Wcześnie rano zadzwoniłem do Kennetha Chartera i zapytałem o przyjaźń jego syna z Davidem Naylorem. Powiedział, że jego ojca Stewarta zna od lat, nie są bliskimi przyjaciółmi, ale znają się od dawna z powodu wspólnych interesów i wzajemnej sympatii synów. Kenneth Charter twierdzi, że David jest jedynym pozytywem w leniwym życiu juniora, który tylko dzięki temu nie zszedł na złą drogę. Gry wojenne zdaniem Kennetha Chartera to strata czasu, zdecydowanie jednak lepsza od wąchania kleju.