Выбрать главу

– To jego słowa? – spytałem rozbawiony.

– Tak, chłopcze.

– Naprawdę myślisz…

– Kenneth Charter tak nie myśli. Twierdzi, że to chwytanie się słomki. Jego zdaniem Bernard Naylor Bottling to doskonała firma. Nie znaleźliśmy jednak żadnych innych tropów, a sprawdzaliśmy rozlewnie w całym kraju. Cały nasz personel ma już odruchy wymiotne na sam dźwięk słowa rozlewnia. Trzy dni ciężkiej pracy całkiem bezowocne. Wiele rozlewni przestało funkcjonować. W jednej jest teraz biblioteka, winnej magazyn obuwia.

– Czy Stewart Naylor mógł mieć nieślubnego brata przyrodniego?

– Każdy może mieć nieślubnego brata przyrodniego. To zdarza się nawet najlepszym.

– Chodzi mi…

– Wiem, o co ci chodzi. Kenneth Charter nie wie o istnieniu brata. – Wzruszył ramionami. – Rozlewnia Naylora to dość wątpliwy trop. Albo strzał w dziesiątkę, albo powód do przeprosin. Pojadę, żeby się o tym przekonać.

– Teraz?

– Jak najbardziej. Jeśli przypadkiem Stewart Naylor i Paul Young to jedna osoba, dziś po południu albo będzie jechał do Martineau Park, albo stamtąd wracał, na pewno nie będzie się czaił między butelkami.

– Czy spytałeś Kennetha Chartera, jak on wygląda?

– Tak… zwyczajnie, powiedział.

Ci wszyscy zwyczajni mężczyźni… – A czy jest głuchy? Gerard zamrugał. – O to zapomniałem zapytać.

– To zapytaj. Zadzwoń teraz, zanim pojedziesz.

– A jeśli Stewart Naylor jest głuchy… nie jedź?

– Tak jest. Nie jedź. Gerard pokręcił głową.

– To byłby dodatkowy powód, żeby jechać!

– To rzucanie się w rzekę Limpopo.

– Być może. Ale tylko być może. Nic pewnego. Wrócił jednak do budki telefonicznej i zadzwonił najpierw do domu, a potem do biura Kennetha Chartera, ale nikt nie odebrał telefonu.

– To by było na tyle – powiedział spokojnie. – Jadę.

– Czy byłeś kiedyś w rozlewni? – spytałem zdesperowany. – Będziesz wiedział, czego szukać?

– Nie.

Popatrzyłem na niego. On popatrzył na mnie. W końcu powiedziałem: – Spędziłem rok w rozlewniach w Bordeaux.

– Naprawdę?

– Tak.

– Więc powiedz mi, czego mam szukać.

Pomyślałem o pompach i maszynach. Pomyślałem o kadziach i ich możliwej zawartości. – Jestem ci potrzebny, prawda? – spytałem z nadzieją.

– Byłbym bardzo zadowolony z twojej obecności. Ale nie będę prosił. To już niemal wykracza poza konsultację… może nawet zdecydowanie.

– Nie rozpoznasz wina, nawet jeśli w nie wpadniesz, prawda? Ani szkockiej?

– Nawet nie ma o tym mowy – przyznał potulnie.

– Jasna cholera. Jesteś skończonym draniem. Uśmiechnął się.

– Przypuszczałem, że pojedziesz, jeśli ci powiem.

20

Wywiesiłem na drzwiach sklepu kartkę: „Nieczynne z powodu choroby personelu. Bardzo przepraszamy. Otwieramy w poniedziałek o 9.30”.

Jestem szalony, pomyślałem. To wariactwo.

Jeśli nie pojadę, pojedzie tam sam.

W tym momencie urwały się moje myśli. Nie mogłem pozwolić, żeby pojechał sam, podczas gdy ja miałem akurat tę wiedzę, która była potrzebna. Tym bardziej że on czuł się zmęczony i chory, a ja czułem się dobrze, niemal tak silny jak zwykle.

Usiadłem przy biurku i napisałem kartkę do sierżanta Ridgera z informacją, że powiedziano mi, bym poszukał whisky z „Silver Moondance” w rozlewni Bernarda Naylora, więc jadę tam z Gerardem McGregorem (podałem jego adres), żeby to sprawdzić. Zakleiłem tę notatkę w kopercie, na której napisałem instrukcje dla pani Palissey; jeśli nie będzie miała ze mną kontaktu do dziesiątej rano, ma odnieść tę kopertę na policję i dopilnować, żeby ją otworzyli.

Postawiłem kopertę na kasie, gdzie musi się rzucić w oczy, i miałem nadzieję, że pani Palissey nigdy jej nie przeczyta. Rozejrzałem się po raz ostatni po sklepie, zamknąłem drzwi i odjechałem, starając się nie zastanawiać nad tym, czy jeszcze kiedykolwiek wrócę.

Chwilami myślałem, że Kenneth Charter musi znać tego człowieka. Że Stewart Naylor jest w porządku. A chwilami ufałem nocnemu olśnieniu Gerarda. Intuicja jednak istnieje. Rozwiązania można znaleźć we śnie.

Prawdopodobnie wszystko to okaże się zwykłą przejażdżką, niewartą melodramatycznych listów do policji i tych wszystkich dywagacji. Pojedziemy do rozlewni, nie będziemy się włamywać, znajdziemy tam pełno dowodów legalnej prosperity i spokojnie wrócimy do domu. Nie będzie to kolejna niedziela krwawych koszmarów.

Zgodnie z umową spotkałem się z Gerardem na parkingu, bo tymczasem pojechał do domu, żeby zostawić w garażu zdobycze z Martineau Park. Stamtąd pojechaliśmy w kierunku Londynu jego mercedesem, tyle że tym razem ja siedziałem za kierownicą.

– Załóżmy, że jesteś Stewartem Naylorem – zaczął Gerard. – Załóżmy, że całe życie uczyłeś się, jak prowadzić rodzinny biznes w postaci rozlewni i nagle z powodu zmiany francuskich przepisów okazuje się, że rzeka wina przemienia się w strumyczek.

– Łuk – powiedziałem i skinąłem głową.

– Co takiego? Ach, tak. Kennneth Charter mylił się w istocie. To kusza wykończyła łuk… ale mniejsza z tym. Kusze, strzelby czy coś innego, w każdym razie nie z własnej winy wypadasz z interesów. Kenneth Charter potwierdził dziś rano, że wozi do rozlewni Naylora ledwie jedną piątą tego, co kiedyś, choć nadal jest to dużo. Więcej niż gdziekolwiek indziej. Mówi, że po tym się orientuje, że interesy Naylora idą dobrze, podczas gdy inni ledwie zipią.

– Ciekawe…

– W istocie. Załóżmy, że jesteś Stewartem Naylorem i gorączkowo poszukujesz czegoś, co mógłbyś nalewać do butelek… sok pomidorowy, płyn do mycia, cokolwiek… ale przekonujesz się, że wszyscy w twojej branży gonią za tym samym. Perspektywa bankructwa unosi swój paskudny łeb i wpatruje się w ciebie wzrokiem pełnym pogróżek. – Zamilkł, bo mijałem ciężarówkę, po czym kontynuował: – Wcześniej zakładaliśmy, że w tym momencie pojawia się w samą porę jakiś oszust, proponując ocalenie w zamian za nieuczciwość i że nasz osaczony rozlewnik to przyjmuje. Załóżmy jednak, że wcale nie było tak. Załóżmy, że Stewarta Naylora wcale nie trzeba było namawiać, bo bez żadnej pomocy wymyślił ten oszukańczy przekręt…

– Który polegał na kupowaniu wina zamiast rozlewania cudzego wina w butelki. Nawet lepiej niż przedtem opłacało się rozlewać je do butelek, przyklejać etykiety i sprzedawać. – Zmarszczyłem brwi. – I na tym etapie zostajesz zdemaskowany i oskarżony.

– Chyba że masz przyrodniego brata, który lubi konie. Umieszczasz go… za pieniądze z banku… w „Silver Moondance” i wstawiasz mu swoje wino do sprzedaży. Sprzedaje się dobrze i mniej więcej dwudziestokrotnie drożej niż ty za nie płacisz, nawet jeśli doliczysz koszt butelek. Pieniądze zaczynają płynąć… i w tym momencie padasz ofiarą syndromu zachłanności.

– Syndromu zachłanności?

– Uzależnienie – wyjaśnił Gerard. – Pierwszy krok to krok gigantyczny. Decyzja. Wąchać kokainę czy nie. Pożyczyć pieniądze ze zbiórki świątecznej, tylko ten raz. Sprzedać pierwszy sekret. Zaprojektować etykietę z nieistniejącym chateau i przylepić na butelkę napełnioną winem z rzeki. Pierwszy krok jest gigantyczny, drugi o połowę mniejszy, a przy szóstym kroku jest to już nawyk. Załóżmy, że nasz Stewart Naylor zaczyna kombinować, że znalezienie innych punktów zbytu podwoi lub potroi zyski.