– W porządku. Załóżmy.
– W tym momencie musimy założyć istnienie pomocnika zwanego Zarac, którego umieszczamy korzystnie jako głównego kelnera w „Silver Moondance”. Jednym z jego obowiązków jest zorientowanie się w możliwościach ekspansji, toteż w odpowiednim czasie dociera do Vernona w Martineau Park. Melduje o tym Paulowi Youngowi… Paul Young czy Stewart Naylor… idzie do Vernona i nagle interes z podrabianym winem rusza pełną parą, podwaja się wręcz. Teraz napływa tyle pieniędzy, że ich ukrycie staje się problemem. Nie szkodzi. Przyrodni brat Larry jest specem od koni. Wystarczy przekazać braciszkowi żenującą gotówkę, a on ją przyoblecze w końskie ciało, wyśle do Kalifornii i znowu przeobrazi, o ile to możliwe z zyskiem, i wpłaci do banku. Jak należy przypuszczać, z nadzieją, że pewnego dnia ją podejmie i będzie się spokojnie wygrzewał na słońcu. Z mojego doświadczenia wynika, że ten ostatni rozdział rzadko się realizuje. Uzależnienie od przestępstwa staje się do tego stopnia częścią osobowości przestępcy, że nie potrafi przestać. Przyłapałem licznych szpiegów przemysłowych, bo nie potrafili się wyzwolić od swego ulubionego skradania się z kamerą.
– Posprzątaj i zmiataj – podsumowałem.
– Jak najbardziej. Niemal nigdy tak się nie dzieje. Wracają po drugi kęs, i trzeci, i jeszcze troszkę… no i wychodzi o jeden za dużo.
– A więc Stewart Naylor objął swoją pomysłowością szkocką?
– Hm. Załóżmy, że kiedy pewnego dnia syn przychodzi odwiedzić rozwiedzionego ojca, przyprowadza ze sobą przyjaciela, Kennetha juniora? A może przyprowadza go często? Stewart Naylor dość dobrze zna ojca juniora… cysterny Kennetha Chartera woziły wino do rozlewni Naylora przez wiele lat. Może uzależniony od przestępstwa Stewart przypatruje się juniorowi i przypomina sobie, że cysterny Chartera wożą nie tylko wino, ale również dżin i szkocką, i że chociaż dochody z wina są niezłe, to przy szkockiej staną się astronomiczne…
– Nie mógł jednak wprost zażądać od juniora sprzedania informacji o trasach cystern, o docelowych punktach dostawy i całym rozkładzie jazdy. Junior mógłby się nagle oburzyć i pognać do domu, żeby wszystko wygadać…
– Ale uważa, że junior dojrzał do aktu drobnej zdrady, pewnie słyszał jego utyskiwania na trudne stosunki z ojcem.
– Więc wysyła Zaraca, żeby go pozyskał – powiedziałem. – Może wysyła go do klubu bilardowego Diamond? Albo do dyskoteki? W tego typu miejsce? A Zarac mówi: mały, tu jest niezła forsa. Daj mi klucze od cysterny, podaj mi jej trasę, a ja dam ci więcej gotówki. Trzy miesiące później znowu płaci. I znowu. A potem mówi: mały, daj mi klucze od jeszcze jednej cysterny, bo ta pierwsza jest już za bardzo trefna…
– Niby dlaczego nie?
– No właśnie.
– W każdym razie Zarac miał silne atuty, kiedy doszło do szantażu – stwierdził Gerard.
Skinąłem głową. – Tak silne, że nie wyszły mu na dobre. Dojechaliśmy do końca autostrady, skręciliśmy w węższe ulice, żeby dostać się na Ealing.
– Wiesz, jak znaleźć tę rozlewnię? – spytałem. – Czy pytamy policjanta?
– Jest plan – wyjaśnił zwięźle Gerard, wyciągając ze schowka plan miasta. – Zobaczymy. Gdy dojedziemy do szosy, jedź wolno i rozglądaj się.
– W porządku.
– Ale nie zatrzymuj się, miń ją. Kiedy zobaczymy, jak to wygląda, podejmiemy decyzję.
– Rozumiem.
– Jeśli po przejechaniu mili skręcisz w lewo, będziemy mniej więcej o pięć mil od celu. Będę pilotował.
– Dobrze.
Na dużym skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo w dwupasmową ulicę na – uśpionym przedmieściu, gdzie w niezliczonych piekarnikach skwierczały pieczenie na niedzielny obiad.
– Jutro dostaniemy profil tej szkockiej, którą zabraliśmy z Martineau Park – powiedział Gerard.
– Iz próbki pobranej przeze mnie z butelki z „Silver Moondance”.
– Powinny być takie same.
– Będą.
– Jesteś tego absolutnie pewny. Uśmiechnąłem się szeroko. – Jasne.
– No to powiedz, co cię tak śmieszy?
– Hm… wiesz, że cysterny za każdym razem wyruszały ze Szkocji z pięćdziesięcioośmioprocentowym alkoholem? I że w firmowej wytwórni Rannoch zostałby rozcieńczony wodą do czterdziestu procent?
– Owszem.
– Czy masz pojęcie, ile wody do tego potrzeba?
– Nie, oczywiście, że nie mam. Ile?
– Jakieś dwa tysiące siedemset galonów. Licząc na wagę, ponad dziesięć ton.
– Wielkie nieba!
– No więc Rannoch bardzo ostrożnie podszedłby do tej wody. Użyliby jakiejś czystej wody źródlanej, nawet jeśli nie pochodziłaby ze szkockiego jeziora. Ale przysiągłbym, że skradzione ładunki Chartera zostały rozcieńczone zwykłą wodą z kranu.
– To źle?
Roześmiałem się. – Oczywiście, że źle. Każdy szkocki destylator dostałby ataku. Twierdzą, że jakość szkockiej zależy wyłącznie od miękkości i czystości wody z jezior. Kiedy w sklepie spróbowałem po raz drugi szkockiej z „Silver Moondance”, w posmaku czułem słaby zapach chemikaliów. Zdarza się nie najgorsza woda z kranu, ale czasami jest straszna. Herbata z niej jest ohydna. Spytaj mieszkańców tej dzielnicy.
– Tutaj? – wykrzyknął.
– Zachodnia część Londynu słynie ze złej wody.
– Coś podobnego!
– I to też wyjdzie w profilu.
– Woda?
– No… oczyszczające środki chemiczne. W czystej szkockiej w ogóle nie powinny się znajdować.
– Ale czy woda z kranu nie zepsuje profilu whisky? Chodzi mi o to… czy będziemy mogli udowodnić, że nasze próbki są identyczne z oryginalną whisky wysłaną ze Szkocji?
– Nie martw się. Woda z kranu nie wpłynie na profil whisky, wyjdą po prostu dodatkowe składniki.
– Czy fakt, że szkocka jest rozcieńczona, będzie miał znaczenie?
– Nie. Chromatograf gazowy po prostu pokazuje obecność składników, nie ich ilość.
Zdawało się, że ta wiadomość przyniosła mu pewną ulgę.
– Skręć w prawo na światłach. A czy ten chromatograf gazowy może powiedzieć, skąd pochodzi określona próbka wody z kranu?
– Tego nie wiem.
– Zadziwiające.
– Co cię tak zadziwia?
– Że jest coś, czego nie wiesz.
– No cóż, nie znam chińskich dynastii, nie umiem powiedzieć dziękuję w piętnastu językach, nie znam drogi do tej rozlewni. – I chciałbym od razu zawrócić i pojechać prosto do domu, pomyślałem. Im bardziej zbliżaliśmy się do rozlewni Naylora, tym bardziej rosło moje zdenerwowanie… myślałem o ojcu, tak zwyczajnie odważnym, wyruszającym na pole bitwy, inspirującym swoich podkomendnych… i o tym, dlaczego nie mogę być taki jak on, dlaczego zasycha mi w ustach, a oddech przyspiesza, jeszcze zanim zdążyliśmy dojechać w głąb Ealingu.
– Skręć w lewo. I trzecią w prawo. To nasza droga.
Był absolutnie spokojny. Żadnego napięcia ani niepokoju w głosie, w wyrazie twarzy. Świadomie rozluźniłem zacisk dłoni na kierownicy i bez większego powodzenia starałem się odprężyć do tego stopnia, żeby dorównać Gerardowi.
Niestety. Nawet zęby miałem zaciśnięte, gdy skręciliśmy w trzecią na prawo i powoli posuwaliśmy się do przodu.
– To tu – powiedział rzeczowo Gerard. – Widzisz? Spojrzałem tam, gdzie wskazywał ręką. Dwie bardzo wysokie bramy wjazdowe, zamknięte, usytuowane w bardzo wysokim ceglanym murze. Na bramach wypłowiałe białe litery układały się w słowa; „Bernard Naylor Botding”, a poniżej napisu znajdowała się kłódka wielkości spodka. Nie uda nam się wejść do środka, pomyślałem. Bogu za to dzięki.