– Na końcu skręć w lewo – powiedział Gerard. – Zaparkuj tam, jeśli się da.
Było to jedno z przedmieść zbudowanych przed wprowadzeniem stref, gdzie lekki przemysł usadowił się między domami mieszkalnymi jako integralna część społeczności. Kiedy zaparkowałem mercedesa przy krawężniku w rzędzie samochodów mieszkańców, ruszyliśmy piechotą, mijając okna z koronkowymi firankami i pełne krzaczków frontowe ogródki. Jedzą teraz pieczoną wołowinę, pomyślałem, Yorkshire pudding i sos… dziesięć minut po porze obiadu, a mnie burczy w brzuchu tak, jakby fruwały w nim wszystkie motyle z deszczowych lasów Brazylii.
Szliśmy wolno jak podczas przechadzki, na krótkiej uliczce był prócz nas tylko jeden przechodzień, jakiś starszy mężczyzna cierpliwie czekający na swojego psa przy latarni.
Kiedy dotarliśmy do bram wysokich na ponad dwa metry, pomalowanych zblakłą już w słońcu zieloną farbą, Gerard zatrzymał się na wprost wejścia, odchylił do tyłu głowę, jakby odczytywał napis.
– Na szczycie muru jest tłuczone szkło – powiedziałem. – Na szczycie bram drut kolczasty. I nie mów mi, że potrafisz otworzyć tę półtonową kłódkę.
– Nie ma potrzeby – odparł spokojnie Gerard. – Otwórz oczy. W wielu masywnych bramach demonstracyjnie pozamykanych są niewielkie drzwi zaledwie na szerokość jednej osoby. I tutaj w lewym skrzydle bramy, dokładnie przed nami, jest właśnie taka furtka, zamknięta na całkiem zwyczajny na oko zamek sprężynowy. A jeśli nie potrafię przeprowadzić nas przez tę furtkę, to znaczy, że zmarnowałem najlepsze lata życia.
Przerwał demonstracyjne czytanie napisu na bramie i podjął przechadzkę, spoglądając od niechcenia na niewielką furtkę wyciętą w dużej bramie.
– Palisz? – zapytał.
– Nie – odparłem zaskoczony.
– To zawiąż sobie sznurowadło.
– Jasne. – Zrozumiałem, o co mu chodzi, więc posłusznie się nachyliłem, żeby udawać, że zawiązuję kokardki przy mokasynach.
– Drobnostka – powiedział nagle Gerard nad moją głową.
– Co takiego?
– Wchodź.
Z najwyższym zdumieniem spostrzegłem, że wąska furtka była już szeroko otwarta. Zrobił to bardzo szybko. Teraz chował do górnej kieszeni kawałek przezroczystego plastiku i spoglądał na uliczkę, gdzie pies po raz kolejny zatrzymał swojego pana.
Gerard przeszedł przez furtkę w taki sposób, jakby stale tu bywał, a ja z coraz mocniej bijącym sercem wszedłem za nim. Zamknął za mną furtkę, sprężynowy zamek zaskoczył z trzaskiem. Gerard uśmiechnął się nieznacznie, spostrzegłem, że mimo zmęczenia i złego samopoczucia doskonale się bawi, w co naprawdę trudno mi było uwierzyć.
– Tam mogą być ludzie – powiedziałem.
– Jeśli tak… to ta furtka była otwarta. Ciekawość.
Obaj spojrzeliśmy na bardzo szeroką bramę od środka. Kłódka na zewnątrz przynajmniej częściowo była na pokaz, bo po wewnętrznej stronie znajdowały się ciężkie pionowe rygle, a na wysokości metra olbrzymia sztaba, tak że największy nawet nacisk od zewnątrz nie mógłby otworzyć bramy.
– Fabryki często wycinają taki otwór w swoich murach obronnych – powiedział Gerard, wskazując ręką furtkę. – Szczególnie tak stare jak ta, zbudowane jeszcze w wieku niewinności.
Znaleźliśmy się na dużym wybetonowanym dziedzińcu, którego całą długość po naszej prawej stronie zajmował wysoki budynek z cegły; miał dwa długie rzędy kwadratowych zakratowanych okienek. Na końcu dziedzińca na wprost nas stał jednokondygnacyjny nowoczesny budynek biurowy o konstrukcji panelowej, a po lewej była wartownia, w której w dni robocze niewątpliwie siedział człowiek kontrolujący ruch ludzi i pojazdów.
Żadnego dozorcy. Drzwi do stróżówki były zamknięte. Gerard przekręcił gałkę, ale bezskutecznie.
Przy drzwiach znajdowało się okno, przypominające okienko kasowe, pewnie tutaj w dni robocze urzędował strażnik pilnujący bramy. Gerard przez chwilę zaglądał przez to okienko, a potem znowu zainteresował się drzwiami.
– Zamek zapadkowy – stwierdził, oglądając dziurkę od klucza. – Szkoda.
– To ma jakieś znaczenie? – spytałem. – Chodzi mi o to, że w stróżówce chyba nie będzie nic ciekawego.
Gerard popatrzył na mnie pobłażliwie. – W starych fabrykach często można znaleźć klucze do wszystkich budynków na tablicy w stróżówce. Wartownik wydaje odpowiednie klucze pracownikom.
Obserwowałem w milczeniu, jak wkładał do dziurki od klucza metalowy wytrych, skoncentrowany na tym, by wyczuć wychyłki; w tej chwili niczego nie widział, cala świadomość skupiała się w palcach. A mnie zupełnie zaschło w gardle.
Na terenie zakładu było pusto. Nikt nie biegł do nas przez dziedziniec z żądaniem niemożliwych wyjaśnień. Rozległ się ciężki brzęk od strony drzwi do wartowni, a Gerard z westchnieniem satysfakcji chował stalowy wytrych i ponownie przekręcił gałkę.
– No to mamy je – stwierdził, kiedy drzwi otworzyły się bez problemu. – Teraz się rozejrzymy.
Pomieszczenie, do którego weszliśmy, miało podłogę z drewna, stało w nim krzesło, zegar kontrolny do podbijania kart i zaledwie sześć kart w przegródkach przeznaczonych co najmniej na setkę; gaśnica wyglądająca na nową, na ścianie wisiały też fragmenty regulacji z ustawy o fabrykach, a obok płytka szafa ścienna. Gerard otworzył drzwiczki szafy i okazało się, że słusznie przewidział: były tam cztery rzędy haków z naklejkami, a na wszystkich hakach wisiały oznakowane klucze.
– Wszystko na miejscu – oświadczył z wielką satysfakcją. – Naprawdę nikogo tu nie ma. Mamy całą wytwórnię dla siebie. – Zaczął odczytywać oznakowania kluczy. – Najpierw pójdziemy do biura. Na tym znam się najlepiej. A potem… dokąd?
Ja też odczytałem nalepki na kluczach. – Główny dział. Magazyn butelek. Sala etykiet. Kadzie. Rozdzielnia. Ile mamy czasu?
– Jeśli Stewart Naylor to Paul Young i zrobi to, co obiecał, będzie teraz w drodze do Martineau Park. Jeśli policja tam go zatrzyma, mamy przynajmniej dwie albo trzy godziny.
– Nie mam takiego uczucia.
– Wiem. Zawsze czuje się lęk przy kilku pierwszych wyprawach.
Znowu mnie zatkało. Zdjął z haczyków te klucze, które były mu potrzebne, i dał znak, żebym zrobił to samo. Potem wyszliśmy z wartowni, zamknęliśmy za sobą drzwi na klucz (niepotrzebnie, jak mi się wydawało) i wyszliśmy na główną część dziedzińca.
Po lewej stronie ukazał się jeszcze jeden duży budynek z cegły i w tym momencie pierzchły wszystkie moje nadzieje, że uda nam się stwierdzić niewinność Stewarta Naylora i ostrożnie się wycofać. W lewym rogu dziedzińca stała szara furgonetka Bedford z brązowymi liniami po bokach, bez numerów rejestracyjnych. Podszedłem i zajrzałem przez szybkę, ale w środku nic nie było, ani wina, ani kędzierzawych peruk, ani strzelby.
– Wielkie nieba! To ta, prawda? – zawołał Gerard.
– Jeśli nie ta, to identyczna.
Westchnął głęboko i rozejrzał się po dziedzińcu. – Nie ma tu dużej furgonetki dostawczej z napisem Vintners Incorporated. Pewnie jest teraz w drodze do Martineau. Więc chodźmy do biura. Staraj się nie zostawiać żadnych śladów naszej wizyty.
– Dobrze – powiedziałem niepewnie.
Szliśmy po betonie dziedzińca, a mnie się wydawało, że nasze buty robią przy tym przerażający hałas. Gerard przekręcił klucz w drzwiach do budynku biura, jakby był dyrektorem, który przyszedł do pracy w sztuczkowym garniturze.
Według świadectwa kart zegarowych jak na zakład tej wielkości pracowało tu bardzo mało osób. W budynku biurowym było sześć niewielkich pokoi, w czterech nie było nic prócz biurka i krzesła, w dwóch widniały ślady jakiejś działalności biurowej. Dalej następował ciąg zamkniętych pomieszczeń z napisem „Dyrekcja” na drzwiach zewnętrznych. Poniżej na mniejszej tabliczce napisano „Zapukać przed wejściem”.