Weszliśmy bez pukania, posługując się odpowiednim kluczem z wartowni. W środku natknęliśmy się najpierw na przyjemny gabinet, którego ściany obwieszone były kalendarzami, wykresami i plakatami z winnych regionów Francji. Stały tu dwa biurka, dyrektora i sekretarki, obydwa najwyraźniej codziennie używane. W pojemnikach pełno było listów, faktury nadziane na szpikulec, obok kubka z piórami kwitł fiołek afrykański.
Zostawiłem Gerarda nad fakturami, które oglądał z dużą uwagą, a sam poszedłem do następnego pomieszczenia, w którym znajdowało się kosztowne biurko z blatem krytym skórą, zielone skórzane fotele, na podłodze był dywan, w mosiężnej donicy wysoka roślina, obok barek, oprawione w ramki rysunki przedstawiające Bernarda Naylora i jego rozlewnię przed pięćdziesięcioma laty. Do gabinetu przylegała luksusowa łazienka.
Kolejne drzwi z tego bogatego gabinetu prowadziły do pomieszczenia, które kiedyś było pewnie salą konferencyjną, ale teraz całą centralną przestrzeń podświetloną świetlikami w suficie zajmował stół znacznie większy od stołu bilardowego, a na nim model jakiegoś terenu w miniaturze ze wzgórzami, dolinami, równinami i płaskowyżami, wszystko w zieleniach i brązach na podobieństwo ziemi, na dnie doliny wiła się niebieska wstążka w charakterze rzeki.
Przyglądałem się temu z podziwem. Gerard wetknął głowę przez drzwi, spojrzał na stół, zmarszczył brwi i zapytał: – A co to takiego?
– Gry wojenne – odpowiedziałem.
– Naprawdę? – Podszedł bliżej. – Pole bitwy. Rzeczywiście. A gdzie żołnierze?
Znaleźliśmy żołnierzy w szafie pod ścianą, starannie ułożonych na tacach, setki żołnierzy w rozmaitych mundurach, niektórzy ręcznie malowani. Stały tam także rzędy miniaturowych czołgów i lawet armatnich ze wszystkich epok oraz groźnie wyglądające rakiety w wyrzutniach. Były helikoptery transportowe i dwupłatowce z okresu pierwszej wojny, miniaturowe zwoje drutu kolczastego, ambulanse i najrozmaitsze rodzaje niewielkich budynków, niektóre wyglądały na zbombardowane, inne pomalowane były na czerwono, jakby się paliły.
– Nie do wiary – powiedział Gerard. – Jak to dobrze, że wojny nie rozgrywa się za pomocą kości. Wyrzuciłem szóstkę, więc znoszę z powierzchni ziemi twój przyczółek.
Zamknęliśmy szafę i obrzuciliśmy stół ostatnim zaciekawionym spojrzeniem. Lekko pociągnąłem ręką po najbliższym łańcuchu górskim. Góry się poruszyły.
Trochę przestraszony podniosłem je, żeby odstawić na miejsce, i z pełnym zaskoczeniem zobaczyłem wydrążone wnętrze. Podniosłem kilka kolejnych wzgórz. To samo.
– Co to? – spytał Gerard.
– Góry w środku są białe.
– I co z tego?
– Widzisz, z czego są zrobione?
Podniosłem cały łańcuch wydrążoną częścią do góry, żeby mógł zobaczyć twarde białe wnętrze. – To gips – powiedziałem. – Popatrz na brzegi… jak bandaż. Pewnie cały ten pejzaż wymodelowano w gipsie.
– Wielkie nieba!
– Nie chodzi o chirurga laryngologa. Fanatyk gier wojennych też może być. Prosty materiał, łatwy do modelowania, do pomalowania, twardnieje jak skała.
Starannie odstawiłem pagórki i łańcuchy górskie na miejsce.
– Na tym stole musi być dobrych kilkanaście rolek tego materiału. I jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym stąd wyjść.
– Dobra. Przypuszczam, że akurat trochę dokupił tego dnia, kiedy pojechał do „Silver Moondance”. Tak się pewnie zdarzyło, że właśnie miał to w swoim rollsie…
Ludzie nie zawijają przypadkiem głów innych ludzi gipsowym bandażem. Żeby to zrobić, muszą mieć naprawdę mściwe myśli i psychopatyczną złośliwość. Paul Young odszedł bardzo daleko od miejsca startu Stewarta Naylora.
Zamknęliśmy drzwi do pokoju gier wojennych, minęliśmy gabinet z zieloną skórą i wróciliśmy do części biznesowej.
– Mają akurat tyle legalnych interesów, żeby robić wrażenie, że jeszcze trochę im brakuje do bankructwa – powiedział Gerard. – Nie mogę znaleźć niczego podejrzanego. Jeszcze miesiąc temu była dostawa za pośrednictwem cystern Chartera. Od tamtej pory nic. Żadnych faktur z Vintners Incorporated, żadnych not dostawczych, nic. To biuro jest dla księgowych i inspektorów. Przygnębiająco czyste, jeśli nie brać pod uwagę licznych próbek charakteru pisma Younga-Naylora. Zobaczmy więc sam zakład.
Zamknął na klucz budynek biurowy i pytająco uniósł brwi, oczekując ode mnie decyzji.
– Spróbujmy tutaj. – Wskazałem na budynek koło furgonetki Bedford. – Zacznijmy od tego.
– Zgoda.
Do wnętrza prowadziły dwie pary podwójnych drzwi osadzonych w długich białych ścianach. Wykonałem próbę z kluczem „kadzie” i „magazyn butelek”, ale dopiero trzeci klucz „rozdzielnia” otworzył jedne drzwi.
Skrzypnęły zawiasy. Moje ciało odpowiedziało rozmaitymi reakcjami: jak to możliwe, żeby oblewać się potem, kiedy równocześnie kompletnie zasycha w ustach. Weszliśmy do budynku i przekonaliśmy się, że jest to magazyn towarów gotowych do wysyłki, już rozlanych do butelek.
Było tu znacznie więcej przestrzeni niż towaru. Jedynie trzy samotne palety załadowano skrzyniami z napisem „House Wine – czerwone” z adresem restauracji w Surrey i cztery palety o tym samym przeznaczeniu z napisem „House Wine – białe”. I nic więcej.
– Papiery tego towaru są w biurze – stwierdził Gerard. – Restauracja kupiła i sprowadziła wino, Naylor rozlał je do butelek. Wygląda to na stałe dostawy.
Wróciliśmy na dziedziniec i zamknęliśmy na klucz drzwi do budynku wysyłkowego.
– Główna hala – powiedziałem, patrząc na wysoki budynek naprzeciwko. – Zobaczmy, jak to wygląda.
Klucz posłusznie otworzył zamek. Budynek był stary, zauważało się to od razu, wybudowany solidnie przez dziadka Naylora, żeby służył paru pokoleniom. Ściany wewnętrzne wyłożone były białymi kaflami niemal na wysokość człowieka, a powyżej pomalowane na kremowo (bardzo dawno). Przy głównym wejściu po lewej na górę prowadziły kręte schodki, a Gerard zdecydował, że najpierw pójdziemy tam, bo jego umysł nastawiony na papiery instynktownie szukał oświecenia na wysokości. Poszliśmy więc na górę, co w dużej mierze było słuszne.
Przestrzeń na górze była zakurzona i wyraźnie nie używana, ale znaleźliśmy tam zamknięte drzwi, które niby sezam otworzyły się kluczem z nalepką „sala etykiet”.
– Wielkie nieba. Czy zawsze tak to wygląda?
Patrzyliśmy na dużą przestrzeń podłogi zasypaną stertami etykiet, były ich tam w sumie tysiące, w pozornym nieładzie, w którym niewątpliwie kryła się jakaś metoda.
– Prawie zawsze. Rzadko udaje się zamówić akurat tyle etykiet, ile będzie potrzeba. Zawsze trzeba mieć więcej na nieprzewidziane okoliczności. Zazwyczaj gromadzą się stosy tych niewykorzystanych.
– Jak widać.
– Stale używane etykiety są pewnie tam w tych niewielkich szufladach przypominających małe sejfy. Na niektórych szufladach są nalepione etykiety… i takie etykiety są w środku.
– Potrzebne nam St Estèphe i reszta, a także Bell’s.
– Mhm.
Obaj zabraliśmy się do poszukiwań, ale ku naszemu rozczarowaniu nie znaleźliśmy żadnej z fałszywych etykiet.
– Potrzebujemy czegoś – powiedział Gerard. – Jakiegoś dowodu. Nie znaleźliśmy go w sali etykiet.
W głębi tej sali znajdowały się kolejne zamknięte drzwi. Zasugerowałem więc, żeby tam zajrzeć, a nuż coś się znajdzie.
Gerard zgodził się, wzruszając przy tym ramionami.
Klucz do „sali etykiet” tym razem nie pasował. Gerard stwierdził, że jest tu kolejny zapadkowy zamek i wydawało się, że całe wieki badał mechanizm swoim wytrychem, ale w końcu drzwi się poddały.
Weszliśmy do pomieszczenia, w którym stała maszyna drukarska, czysta, naoliwiona, sprawna nowoczesna maszyna, na której można drukować nienaganne etykiety.