Goście, którzy nie dostali oczekiwanego lunchu, przeszli przez kuchnię jak szarańcza, wyjadając wszystko, co było pod ręką. Na blatach leżały puste puszki po zupach, w zlewie poniewierały się skorupki od jajek, dokładnie objedzone szkielety kurczaków mieszały się z pogniecionymi opakowaniami po herbatnikach i krakersach. Z lodówki zniknęły wszystkie jadalne produkty, a na kuchence zostały brudne garnki.
Usłyszałem cichy okrzyk na progu, odwróciłem się i zobaczyłem Florę, twarz miała poszarzałą i zmiętą, czerwona suknia była mocno pognieciona. Wskazałem gestem pełnym frustracji na cały bałagan, ale ona zdawała się traktować tę sytuację bez najmniejszych emocji.
– Musieli coś zjeść – powiedziała. – Nie ma sprawy.
– Posprzątam.
– Zostaw. Zrobię to jutro. – Weszła do kuchni i ciężko usiadła na jednym z drewnianych krzeseł. – To nie ma żadnego znaczenia. Powiedziałam im, żeby coś zjedli.
– Mogli przynajmniej po sobie posprzątać.
– Powinieneś lepiej znać to wyścigowe towarzystwo.
– A chcesz bym w czymś ci pomógł?
– Nie, w niczym. – Westchnęła głęboko. – Czy ty wiesz, ile osób zginęło? – Jej głos był kompletnie pozbawiony życia, zgaszony nadmiarem okropności.
Pokręciłem przecząco głową. I dodałem:
– Szejk i jeden z jego obstawy. Larry Trent. I jedna z kelnerek, która chyba jest żoną waszego stajennego. I inni, których nie znam.
– Chyba nie mówisz o Janey – powiedziała poruszona Flora.
– Nie wiem.
– Młoda i ładna. W lecie wyszła za Toma Wickensa. Mam nadzieję, że to nie ona.
– Obawiam się, że tak.
– O Boże. – Flora pobladła jeszcze bardziej, jeśli było to w ogóle możliwe. – Nie przejmuję się specjalnie szejkiem. To strasznie brzmi, poza tym że stracimy jego konie, ale o jego śmierci wiem już od paru godzin i nie robi to na mnie większego wrażenia. Jednak Janey…
– Myślę, że powinnaś jakoś wesprzeć Toma Wickensa – powiedziałem.
Wpatrywała się we mnie przez chwilę, po czym wstała i wyszła do ogrodu; widziałem przez okno, jak podeszła do mężczyzny w podkoszulku i otoczyła go ramionami. Tulił się do niej rozpaczliwie, przez sekundę zastanawiałem się nawet, komu z nich przynosi to większą pociechę.
Najbardziej widoczne śmieci w kuchni wrzuciłem do kosza, a resztę zostawiłem zgodnie z życzeniem Flory. Potem poszedłem do furgonetki z zamiarem powrotu do domu. Kiedy otworzyłem drzwiczki samochodu, wyrósł obok mnie młodziutki policjant.
– Przepraszam pana – zaczął, trzymając w pogotowiu notes i długopis.
– Słucham?
– Pana nazwisko?
Podałem nazwisko i adres, co skwapliwie zapisał.
– W którym miejscu namiotu pan się znajdował, kiedy wydarzył się ten incydent?
Incydent… wielkie nieba!
– Nie byłem w namiocie, byłem tutaj, przy furgonetce.
– Oo! – Jego źrenice poszerzyły się lekko. – W takim razie, czy zechciałby pan chwilkę zaczekać?
Oddalił się pospiesznie i po chwili wrócił w towarzystwie mężczyzny w cywilu, który szedł wolno z przygarbionymi ramionami.
– Pan… Beach? – spytał nowo przybyły. Niezbyt wysoki, niemłody. Wyraźnie nieagresywny.
Skinąłem twierdząco głową.
– Był pan tutaj, na zewnątrz, kiedy to się wydarzyło?
– Tak.
– A czy przypadkiem… czy widział pan furgon zjeżdżający ze wzgórza? – Miał spokojny głos, wymawiał każdą sylabę tak starannie, jakby ktoś miał czytać mu z warg.
Ponownie skinąłem głową. Westchnął z wyraźną satysfakcją, jakby takiej właśnie odpowiedzi poszukiwał od dawna, uśmiechnął się do mnie łaskawie i zaproponował, żebyśmy poszli do domu (gdzie będzie cieplej) w towarzystwie policjanta, który będzie protokołował.
Zasiedliśmy w bałaganie salonu, tam też odpowiadałem na pytania.
Mężczyzna powiedział, że nazywa się Wilson. Był zawiedziony, że nie widziałem tego momentu, kiedy furgon ruszył ze wzgórza, odczuwał zawód również z tego powodu, że nie dostrzegłem nikogo we wnętrzu czy w pobliżu furgonu, zanim zaczął się staczać.
– Ale jedno mogę panu powiedzieć na pewno. Furgonu nie zaparkowano na z góry ustalonym miejscu. Obserwowałem przyjazd kilku samochodów. Widziałem, jak przejeżdżały przez szczyt wzgórza, parkowały w rzędzie w kolejności, w jakiej przyjechały. Podobnie było i z furgonem. – Po chwili dodałem: – Szejk zjawił się dobrą godzinę przed pozostałymi gośćmi, dlatego jego mercedes stoi pierwszy w rzędzie. Zaraz po przyjeździe poszedł do stajni, obejrzeć konie, a kiedy zjawili się inni goście, dołączył do nich we wnętrzu namiotu. Nikt nie ustawiał go w jakimś określonym miejscu. Akurat byłem w namiocie, kiedy się zjawił w towarzystwie Jacka Hawthorna i Jimmy’ego, sekretarza Jacka. To czysty przypadek, że stanął akurat w tym, a nie innym miejscu. Zresztą nie stał przecież zupełnie nieruchomo przez cały czas. Musiał się przemieścić o parę kroków podczas tej godziny przebywania w namiocie.
Przerwałem, zapanowało chwilowe milczenie.
– Zanotował pan to wszystko? – spytał Wilson policjanta.
– Tak jest.
– Z napisu na furgonetce wynika, że jest pan sprzedawcą win, panie Beach. Czy to pan dostarczył napoje na to przyjęcie?
– Ja – przyznałem.
– I jest pan spostrzegawczy. – Powiedział to oschle, niemal z powątpiewaniem.
– No…
– Czy potrafiłby pan z równą dokładnością powiedzieć, gdzie znajdowali się inni goście? W ciągu całej godziny?
– Niektórzy z nich. Szejk zdecydowanie przyciągał uwagę. A kiedy jestem gdzieś z racji mojego zawodu, mam tendencję do pamiętania, gdzie stoją gospodarze i tak dalej na wypadek, gdyby mnie potrzebowali.
Obserwował mnie bez żadnych komentarzy, po czym zapytał:
– Co pil szejk?
– Sok pomarańczowy z lodem i wodę mineralną.
– A jego świta?
– Jeden gazowaną lemoniadę, a dwaj pozostali colę.
– Zanotowane?
– Tak jest.
Wilson przez chwilę wpatrywał się w czubki swoich butów, po czym wziął głęboki oddech jakby na znak powzięcia decyzji.
– Panie Beach, jeśli opiszę panu ubrania, czy potrafi pan dopasować do nich osoby?
– Jeśli je znałem…
– Garnitur z granatowego tenisu… Słuchałem znajomego opisu.
– Mężczyzna o nazwisku Larry Trent – powiedziałem. – Jeden z właścicieli koni w stajni Jacka Hawthorna. Ma… miał restaurację „Silver Moondance” pod Reading…
– Zapisał pan?
– Tak jest.
– Dobrze, panie Beach, a niebieska tweedowa spódnica i żakiet, jasnoniebieska wełniana bluzka, perły na szyi i kolczyki z perłami?
Skoncentrowałem się, usiłując sobie przypomnieć, a on kontynuował: – Zielonkawe, lekko włochate spodnie, oliwkowy sweter i musztardowa koszula. Brązowy krawat w musztardowe pasy.
– Och…
– Zna pan tego człowieka?
– Znam ich oboje. Pułkownik Fulham i jego żona. Rozmawiałem z nimi. Kupują ode mnie wino.
– Kupowali, panie Beach – powiedział z ubolewaniem Wilson. – To byłoby wszystko. Pozostali nieszczęśnicy zostali zidentyfikowani.
Przełknąłem ślinę.
– Ile…?
– W sumie? Osiem trupów. Ale mogło być gorzej. Dużo gorzej. – Wstał i zdawkowo uścisnął mi rękę. – Mogą wyniknąć reperkusje polityczne. Trudno mi powiedzieć, czy będziemy jeszcze czegoś od pana potrzebowali. Sporządzę raport. Do widzenia, panie Beach.
Oddalił się tym swoim powolnym krokiem, z przygarbionymi ramionami, za nim pomaszerował mundurowy policjant, a po chwili ja również wyszedłem do ogrodu.