Absolutnie zaskoczony Naylor próbował mnie schwycić. Ogarnęła mnie taka wściekłość na niego, że musiałby dysponować dwukrotnie większą siłą, żeby dać mi radę. Chwyciłem go za ubranie i pchałem tak długo, aż znalazł się pod silnym strumieniem wina, ciągnąłem go za włosy, dopóki strumień wina nie sikał mu prosto w twarz, na okulary, do wnętrza nosa, w otwarte usta, dopóki nie zaczął się krztusić.
Topię go, pomyślałem.
Może nie powinienem.
Nie mógł złapać tchu. Wymachiwał rękami. Bezradny.
Zaciągnąłem go czy zapchałem do skrzyni, do której przywiązany był Gerard, oparłem go przodem o skrzynię i przytrzymywałem w tej pozycji, opierając się na jego plecach.
Naprawdę się dusił. Nie oddychał.
Wyrżnąłem go mocno otwartą dłonią poniżej łopatek i powietrze uwięzione w jego płucach wydostało się przez zablokowaną winem krtań, zaczął znowu oddychać urywanymi haustami jak w ataku kokluszu, w całych drogach oddechowych powietrze walczyło o lepsze z winem.
Upuścił gipsowe bandaże u stóp Gerarda. Podniosłem mokrą rolkę, różową od wina i odwinąłem kolejne warstwy z szyi Gerarda.
Naylor nie miał przy sobie nożyczek. Bandaż prowadził od szyi Gerarda do jednego nadgarstka, a potem do drugiego. Węzły na rękach były nie do rozplatania.
Coś do przecięcia, żeby tylko go uwolnić.
Stary, tępy scyzoryk. Sięgnąłem po niego do kieszeni i ze zdziwieniem wyciągnąłem ostry, srebrny prezent od Flory. Błogosławiona Flora!
Przeciąłem zwój bandaża na nadgarstkach Gerarda, a potem rozciąłem bandaże przywiązujące nadgarstki do skrzyni. Mimo że nadgarstki miał już wolne, jeszcze przez chwilę nie zmienił ich pozycji, a ja tymczasem chyba ośmiokrotnie owinąłem koniec bandaża wokół nadgarstka Naylora i również przywiązałem go do skrzyni.
Naylor pochylił się nad skrzynią, rzygał, kasłał, szkła okularów miał zalane winem, całym ciałem wstrząsały skurcze przy próbie złapania tchu. Zdawał się nie zauważać, a tym bardziej sprzeciwiać się, kiedy przywiązywałem do barierki jego drugą rękę.
Leżący na podłodze Denny wrócił do życia. Oderwałem wzrok od wiązania węzłów i obserwowałem, jak w jego oczach pojawiają się niepewne jeszcze myśli, wziąłem więc ze skrzyni butelkę i znowu trzasnąłem go w łeb.
Butelka się potłukła. Zauważyłem mimochodem, że była to butelka na bordo. Kawałki szkła wpadły do wina, które nadal rozlewało się po podłodze czerwoną rzeką, wijąc się w kątach, tworząc strumyczki, wylewając się rytmicznym pulsowaniem z otwartej końcówki węża. Zapach wina ogarniał wszystko, mocno zmysłowy, zawracający w głowie.
Tyle wina… Główny zawór na wielkiej kadzi magazynowej musi być otwarty, pomyślałem. Cała kadź pewnie opróżnia się przez pompę. Tysiąc pięćset galonów…
Denny leżał w nim twarzą. Podciągnąłem go na skrzynię, przewróciłem na plecy, podniosłem mu ręce do góry i przywiązałem każdą z nich różowym wilgotnym bandażem do mocnych drewnianych listewek.
Wino wypływało z jego włosów. Jeśli była tam także krew, nie widziałem jej.
Gerard obserwował mnie oparty o skrzynię.
Kiedy skończyłem zasadnicze wiązania, na rolce pozostało jeszcze trochę bandaża. Wzmocniłem więc wiązania na obu rękach Naylora, przymocowując je mocniej do skrzyni, a resztę bandaża wykorzystałem, by zrobić to samo z Dennym.
Wino uwolniło już częściowo gips, którym nasączone były bandaże, więc moje palce pokrywał jasnoróżowy osad. Wziąłem ze skrzyni pustą butelkę, podstawiłem pod sikający wąż, dopóki nie napełniła się do połowy, i starannie oblałem winem przywiązane ręce, aż bandaże namokły do końca.
Gerard przyglądał się temu przez cały czas bez słowa.
W końcu wszedłem po schodach na górę i wyłączyłem pompę.
Wytrysk ustał. Nagle jedynym dźwiękiem było pracowite dyszenie Naylora, próbującego złapać oddech.
Przez chwilę spoglądałem z góry na scenerię poniżej: na ogrom podłogi zalanej na czerwono, na Denny’ego, który leżał na plecach z rękami związanymi nad głową, na Naylora zwisającego nad skrzynią, na karabin zatopiony w winie, na potłuczoną butelkę bordo… i na butelki w skrzyniach.
Twardniejący gips modelarski można było przeciąć jedynie stłuczonym szkłem.
Zszedłem na dół i systematycznie wysprzątałem wszystkie kawałki szkła w pobliżu Denny’ego i wyjąłem ze skrzyni tyle butelek, by Naylor nie mógł żadnej dosięgnąć.
Odepchnąłem nogą karabin poza zasięg ich obydwu.
Co jeszcze?
Już nic.
Byłem podobnie jak Naylor i Denny od stóp do głów przemoczony winem, marynarka, spodnie, koszula, skarpetki, buty, wszystko ciemnoczerwone na tle ciemnoczerwonej skóry. Jedynie Gerard, choć mocno pochlapany, był stosunkowo suchy.
– Mógłbyś przyprowadzić samochód do bramy? – zapytałem. – Dalej już poprowadzę, ale nie jestem pewien, czy mogę w tym stanie maszerować po tutejszych uliczkach.
– A co z nimi? – Popatrzył na naszych więźniów.
– Przyślemy posiłki. Ja przede wszystkim chciałbym stąd wyjść. Denny ma przecież jakiegoś partnera…
– Fakt. Pójdę po samochód. – Wydawał się wyczerpany i bardzo wyciszony, nie spoglądał mi prosto w twarz.
Denny poruszył się i jęknął. Naylor głośno łapał powietrze. Za kilka minut bandaże na ich rękach przemienia się w różową skałę i trzeba będzie użyć piły, żeby ich uwolnić.
Wyszliśmy, nie zamykając niczego na klucz. Gerard przyprowadził samochód pod bramę, ja usiadłem za kierownicą, przepraszając za plamy, które zostawię na tapicerce. Powiedział, że plamy to sprawa drugorzędna. Poza tym niewiele mówił.
Ponownie, tak samo jak rano, zatrzymaliśmy się przy budce telefonicznej, tylko tym razem ja zadzwoniłem na priorytetowy numer policji, obciążając ich kosztami. Powiedziałem, że mam pilną wiadomość dla nadinspektora Wilsona od Tony’ego Beacha.
Proszę poczekać, usłyszałem. Poczekałem. W słuchawce odezwał się inny, spokojny, dobrze znany głos: – Panie Beach? Czy to pan?
– Tak, panie Wilson.
– Czy to pan skierował nas wcześniej do Martineau Park?
– Niezupełnie.
– To był McGregor, prawda?
– Tak. Skąd pan to wie?
– Człowiek na torze wyścigowym… zastępca kierownika, który asystuje w soboty i niedziele przy otwieraniu bram… powiedział naszemu funkcjonariuszowi, że niejaki pan Beach był wczoraj w dziale gastronomii i dzisiaj przyjechał tam znowu z niejakim McGregorem.
– A jak wam tam poszło? – spytałem.
– Paul Young się nie zjawił, panie Beach. – Mówił to z żalem, częściowo z pretensją.
– Ale ktoś się zjawił?
– Człowiek o nazwisku Lew Smith przyjechał niedawno furgonetką Vintners Incorporated. Nasi ludzie go otoczyli, a towarzyszył im dyrektor obiektu. Lew Smith nie potrafił wytłumaczyć, po co przyjechał, nie był jednak Paulem Youngiem. Wydawało się więc, że nie ma powodów, aby go zatrzymać na podstawie anonimowego telefonu, więc nasi ludzie go puścili. A teraz, panie Beach, czy może pan mi to wytłumaczyć? Dlaczego spodziewał się pan, że Paul Young zjawi się w Martineau Park?
– Panie Wilson, wiem, gdzie Paul Young jest w tej chwili. Chce go pan?
– Panie Beach, proszę sobie nie żartować.
Wytłumaczyłem mu dokładnie, gdzie znajdzie swoją zdobycz. – Jeśli pójdzie pan na górę, znajdzie pan maszynę drukarską razem z etykietami Bell’s i fałszywymi etykietami wina z „Silver Moondance”. W kadziach znajdzie pan kradzioną whisky… jeśli zwróci się pan do destylarni whisky Rannoch, dostanie pan od nich pasujący profil. Szkocką skradziono z cystern należących do firmy Charter Carriers. Przekona się pan, że inny wydział policji prowadzi śledztwo w sprawie tej kradzieży. W biurze Paula Younga znajdzie pan gips modelarski… dowie się pan, że Paul Young jest przyrodnim bratem Larry’ego Trenta i nazywa się Stewart Naylor.