– Panie Beach…
– Do widzenia, panie Wilson. Proszę nie tracić czasu. Lew Smith może tam przyjechać i uwolnić Naylora. Aha, pamięta pan, że Gerarda McGregora i mnie postrzelili złodzieje przed moim sklepem? Znajdzie pan jednego z tych złodziei związanego obok Naylora. A także jego broń. Myślę, że ma na imię Denny. Lew Smith pewnie był jego partnerem. W każdym razie warto to sprawdzić.
Odłożyłem słuchawkę, choć słyszałem, że nadal coś mówi, i wróciłem do Gerarda do samochodu.
– Będą niekończące się pytania – powiedział.
– Nie da się tego uniknąć.
Włączyłem silnik i spokojnie opuściliśmy Ealing.
Przez dłuższy czas żaden z nas się nie odezwał. Nie było śladu euforii z poprzedniej niedzieli, zanim śrut rozpalił nasze ciała, a duch radował się udaną ucieczką. Dzisiejszy dzień był bardziej ponury, ciemny od prawdziwego koszmaru, tak ciemny jak wino.
Gerard poruszył się w końcu na siedzeniu, westchnął i powiedział:
– Cieszę się, że byłeś ze mną.
– Mhm.
Pięć minut później powiedział: – Bałem się.
– Wiem. Ja też się bałem.
Odwrócił głowę, wreszcie spojrzał mi prosto w twarz, a potem znowu patrzył przed siebie przez przednią szybę.
– Ten gips… – Zadrżał. – Krzyczałem… jeszcze nigdy w życiu nie okazałem się takim tchórzem.
– Strach w groźnej sytuacji jest normalny. Brak strachu nie jest. Przełknął ślinę. – Bałem się też, że mi nie pomożesz.
– Chodzi ci o to, że nie zrobiłbym tego czy że nie mógłbym zrobić?
– Oczywiście, że nie mógłbyś. – Wydawał się zaskoczony moim pytaniem. – Nie miałoby sensu robienie czegoś bezużytecznego, jak ryzykowanie życia dla gestu.
– Śmierć podczas zdobywania dowodu.
– Właśnie – powiedział trzeźwo. – Zawsze wydawało mi się to szczytem niekompetencji.
– Albo czystym pechem.
– W porządku – powiedział. – Dopuszczam pecha.
Znowu przedłużało się milczenie. Zjechaliśmy z autostrady i zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie zostawiłem swój samochód.
– Dasz radę dojechać do domu? – spytałem.
– Naturalnie. Jak najbardziej.
Nie wyglądał lepiej niż w chwili, gdy wyruszaliśmy, ale też nie gorzej. Dalej szary, dalej zmęczony, ale nadal z niewyczerpanymi na pozór zapasami energii.
Znalem go od dwóch tygodni. Mówiąc dokładnie, od piętnastu dni, od chwili gdy robiliśmy tunele pod namiotem na przyjęciu u Flory. Z nim i dzięki niemu na nowo spojrzałem w wiele wewnętrznych luster i zaczynałem rozumieć to, co w nich zobaczyłem. Zawdzięczałem mu bardzo wiele i nie bardzo wiedziałem, jak mu to powiedzieć.
Zatrzymałem samochód tuż przy moim. Obydwaj wysiedliśmy. Staliśmy tak, patrząc na siebie niemal skrępowani. Po tak intensywnych przeżyciach zdawało się, że nie ma odpowiedniego pożegnania.
– Jestem twoim dłużnikiem – powiedział. Pokręciłem głową. – Całkiem odwrotnie. Uśmiechnął się blado, pokornie. – Przyjmijmy remis.Spokojnie usiadł na poplamione winem siedzenie, bardzo krótko pomachał mi ręką i odjechał.
Patrzyłem za nim tak długo, aż zniknął z pola widzenia. Potem z równym spokojem otworzyłem drzwiczki swojego samochodu i zwyczajnie pojechałem do domu.
Słońce przedzierało się przez chmury, kiedy dotarłem do mojego domku, który błyszczał w złotych ukośnych promieniach października.
Wszedłem do hallu i spojrzałem w prawdziwe lustro. Włosy zlepione winem stały na sztorc. Plamy na twarzy i głowie stężały na kolor siny, ale w promieniach słońca nadal wydawały się błyszczeć czerwienią. W tym pełnym blasku pejzażu moje oczy zdawały się jasnoszare.
Uśmiechnąłem się. Zęby mi lśniły. Wyglądam jak czerwony diabeł, pomyślałem. Krwawy czerwony diabeł z tamtej strony koszmaru.
Nagle poczułem rodzaj nerwowego uniesienia.
Szedłem przez wypełniony słońcem dom, krzycząc głośno: „Emma… Emma”, a mój głos odbijał się od ścian jak echo.
Nie krzyczałem z powodu jej braku, chciałem jej powiedzieć… chciałem wykrzyczeć, żeby usłyszała… że chociaż raz w życiu zrobiłem to, co powinienem zrobić, że nie okazałem się tchórzem na trwałe, że nie sprzeniewierzyłem się jej pamięci… ani sobie… ani żadnym własnym aspiracjom… że czułem się podniesiony na duchu i pogodzony ze sobą, zjednoczony z nią i że jeśli od tej pory będę po niej płakał, to tylko z powodu tego, co straciła… całe życie… nienarodzone dziecko… a nie z powodu mojej straty, samotności… poczucia winy.
22
Fragmenty informacji docierały do mnie w następnych dniach jak resztki z rozbitego statku.
Nadinspektor Wilson przyszedł powiedzieć mi, że policja musiała przepiłować skrzynkę i przewieźć Naylora i Denny’ego do szpitala, gdzie uwolniono ich z niezwykłych kajdanków. Wydawał się mocno ubawiony, a także zadowolony. Wziął butelkę wina na kolację.
Sierżant Ridger powrócił z utarczek z pikietującymi z rozciętym czołem. Powiedział mi, że bary na torze wyścigowym Martineau Park znajdowały się na policyjnej liście zażaleń na rozwodnioną whisky. Powiedział, że pojechalibyśmy tam podczas następnych wyścigów i nasze wędrówki po pubach przyniosłyby sukces. Niechętnie powiedziałem mu, że już przyniosły dzięki pani Alexis.
Pani Alexis zaprosiła mnie na obiad. Poszedłem, bardzo się uśmiałem i wróciłem z propozycją, by wybierać i dostarczać wino do jej restauracji. Wilfred przeżył sadze, a kominiarz został odprawiony.
Gerard dostarczał mi nieustannych nowin, na ogół dobrych.
Profil szkockiej z wielkich magazynowych kadzi pasował do trzeciego ładunku skradzionego z cysterny. Whisky w Martineau Park i w „Silver Moondance” pochodziły z drugiego ładunku. Prawdopodobnie pierwszy ładunek w całości sprzedano i wypito.
Producenci Rannoch odmówili odebrania swojej whisky z powodu wody z kranu. Urząd Ceł i Akcyzy domagał się opłat dosłownie od wszystkich. Ubezpieczyciele Kennetha Chartera nalegali, że skoro whisky to marka Rannoch, to firma Rannoch powinna zapłacić. Rannoch twierdził, że zapłacić powinien Naylor. Kenneth Charter sugerował, żeby wylać whisky do zlewu i zapomnieć o niej, ale nie potraktowano tych sugestii poważnie.
Najlepsza wiadomość była taka, że ubezpieczenie zgodziło się przywrócić w pełni polisy Chartera, a więc flota cystern nie wypadnie z obiegu.
Udział Kennetha juniora pozostał dotychczas nieznany policji i przy odrobinie szczęścia nadal pozostanie. Junior napisał z Australii do ojca z prośbą o pieniądze, które Kenneth senior wysłał mu wraz z radą, żeby nie wracał, dopóki nie zmniejszy się rodzicielska dezaprobata.
Misja spełniona, powiedział z satysfakcją Gerard. Deglet’s wysyłał Charterowi rachunek.
Do biura Deglet’s nadeszły również informacje od kalifornijskiego agenta sprzedającego rasowe konie: regularnie sprzedawał konie przysyłane przez Larry’ego Trenta, a pieniądze zgodnie z instrukcją wpłacał na trzy konta bankowe na nazwisko Stewarta Naylora.
Poznał pana Naylora, który raz tam przyjechał, żeby otworzyć konta. Konie były dobre i wygrywały gonitwy dla swoich nowych właścicieli. Nie było tu żadnych przekrętów, nie miał co do tego wątpliwości.
Flora przyszła mi powiedzieć, że wyjeżdżają z Jackiem na miesiąc na Barbados powygrzewać się na słońcu.