Zapadał zmrok, gdzieniegdzie zapalały się już światła.
Zwinięto już prostokąt parawanów, dwie karetki szykowały się do wyjazdu przez wyrwę w żywopłocie spowodowaną przez furgon. Ponury rząd siedmiu całkiem zakrytych noszy stał na straszliwie pokrwawionej macie, ósme nosze znajdowały się w pewnym oddaleniu. Pewnie tam spoczywał szejk, bo dwaj pozostali przy życiu Arabowie pełnili nadal upartą wartę przy swoim księciu, jeden w nogach, drugi przy głowie.
W zapadających ciemnościach grupka udręczonych ludzi, wśród których była także Flora, pozbawionych już wszelkiej nadziei, obserwowała w milczeniu, jak załoga karetek podnosiła po kolei siedem noszy, żeby je stąd wywieźć. Podszedłem powoli do swojej furgonetki, usiadłem w szoferce, czekając na zakończenie tej ceremonii. Aż w końcu pozostał tylko szejk, osobny po śmierci tak jak w życiu, oczekujący na bardziej godny karawan.
Włączyłem silnik i światła, wjechałem za dwiema karetkami na wzgórze i bardzo przygnębiony zjechałem do doliny, do domu. Do ciemnego, pustego domu.
Poszedłem na górę, żeby się przebrać, ale po wejściu do sypialni po prostu położyłem się na łóżku, nie zapalając światła. Zacząłem płakać, pod wpływem szoku, litości, samotności i smutku.
4
Poniedziałkowe poranki zwykle spędzałem na uzupełnianiu zapasów na półkach po weekendowej sprzedaży i sporządzaniu listy zamówień. Popołudniami jeździłem furgonetką do hurtowni po alkohole, napoje bezalkoholowe, papierosy, słodycze i chrupki. Część wypakowywałem w sklepie, a zapasy umieszczałem w magazynie.
W poniedziałki także sprawdzałem skrzynki win ustawione w magazynie na wysokość człowieka i zamawiałem telefonicznie dalsze zapasy. O piątej w poniedziałkowe popołudnia magazyn był posprzątany, sprawdzony i gotowy na nadchodzący tydzień. Poniedziałki zawsze były bardzo pracowite.
Tego poniedziałkowego ranka, przygnębiony ostatnimi wydarzeniami, zabrałem się ponuro do pracy, ustawiając dżin Gordona w równe rzędy, wpychając butelki Liebfraumilch w otwory stojaków; licząc butelki whisky Teacher’s i Bell’s, notując, że zabrakło Moulin a vent. Robiłem to wszystko automatycznie, myśląc o Hawthornach, zastanawiając się, jak się czują Jack i Jimmy i kiedy będę mógł zadzwonić, żeby się o tym dowiedzieć.
Zaraz po założeniu sklepu poznałem Emmę, potem prowadziliśmy go razem, przy czym zawsze towarzyszyło nam poczucie wielkiej przygody. Teraz miałem znacznie bardziej prozaicznych pomocników w osobie niejakiej pani Palissey i jej siostrzeńca Briana, który wyposażony był w całkiem przydatne muskuły, nie umiał jednak czytać.
Pani Palissey, odznaczająca się nie tylko obfitością biustu, ale i bogactwem plotek, zjawiła się punktualnie o dziewiątej trzydzieści i poinformowała mnie z szeroko otwartymi oczami, że widziała w porannym dzienniku telewizyjnym informację o śmierci szejka na przyjęciu.
– Panie Beach, pan przecież tam był, prawda? – Spragniona drastycznych szczegółów wyczekiwała z nadzieją.
Z pewną niechęcią zaspokoiłem przynajmniej częściowo jej ciekawość. Niemal dwumetrowy Brian stał tuż za nią z rozdziawioną gębą, chciwie zasłuchany Brian większość czynności wykonywał z rozdziawioną gębą, co stanowiło zewnętrzną oznakę wewnętrznego zapóźnienia. Pracował u mnie, bo wybłagała to żałośnie jego ciotka.
„Moja siostra dostaje rozstroju nerwowego, kiedy on tak za nią chodzi przez cały dzień, a tutaj mógłby mi pomóc dźwigać, kiedy pana nie ma. Już się postaram, żeby nie sprawiał żadnych kłopotów.”
Początkowo obawiałem się, że natychmiastowe załamanie nerwowe dotknie teraz mnie, kiedy jednak człowiek przyzwyczajał się do ciężkiego dyszenia Briana i towarzyszącego mu stanu ciągłego niepokoju, mógł docenić korzyści płynące z tego, że gotów był przez cały dzień bez najmniejszej skargi dźwigać ciężkie skrzynki, przy czym w ogóle rzadko się odzywał.
– Wszyscy ci nieszczęśni ludzie! – wykrzyknęła pani Palissey, rozkoszując się dramatem. – Biedna pani Hawthorne. Zawsze uważałam, że to taka miła kobieta.
– Owszem – przyznałem. Życie musiało jednak toczyć się dalej. Automatyczne, bezcelowe życie, na które składało się choćby wysłanie Briana do magazynu po kolejną skrzynkę White Satin.
Pokwitował to polecenie skinieniem głowy i nie zamykając ust, powędrował do magazynu, skąd przyniósł właściwą skrzynkę. Może i nie umiał czytać; przekonałem się jednak, że potrafił rozpoznać butelkę i etykietę, jeśli trzy lub cztery razy wytłumaczyłem mu, o co chodzi. Teraz już znał cały podstawowy asortyment. Przynajmniej raz w tygodniu pani Palissey oznajmiała, jak bardzo jest z niego dumna, zważywszy na okoliczności.
Za obopólną zgodą pozostaliśmy z panią Palissey na formalnej stopie, zwracając się do siebie per pan i pani. Tak wypada, oświadczyła. Miała wrodzoną chęć sprawiania przyjemności, była więc dobrą sprzedawczynią, służąc prawdziwą pomocą niezdecydowanym klientom. „Sami nie wiedzą, czego chcą, prawda, panie Beach?” – mówiła po ich wyjściu, a ja zgodnie z prawdą przyznawałem, że rzeczywiście często tego nie wiedzą. Oboje z panią Palissey mieliśmy tendencję do powtarzania tej samej rozmowy wciąż na nowo i raczej o wiele za często.
We wszystkich ważnych sprawach była uczciwa i zupełnie pozbawiona skrupułów w drobiazgach. Nigdy nie oszukałaby mnie przy kasie, ale Brian zjadał znacznie więcej chrupek i batoników Mars, niż dostawał ode mnie, a zapasowe żarówki i do połowy wypełnione słoiki kawy rozpuszczalnej towarzyszyły pani Palissey do domu, jeśli akurat tego jej brakowało. Traktowała to jako „premie”, ale wzięcie butelki sherry uznałaby za kradzież. Szanowałem to rozróżnienie, byłem nawet za nie wdzięczny i płaciłem jej trochę powyżej normy.
Ilekroć byliśmy w sklepie obydwoje, pani Palissey obsługiwała klientów, a ja siedziałem w niewielkim kantorku na zapleczu, przyjmując zamówienia telefoniczne i załatwiając papierkową robotę, gotów w każdej chwili włączyć się do pomocy. Niektórzy klienci, szczególnie płci męskiej, przychodzili w równym stopniu na pogawędkę o winach, co po sam produkt, a wiedza pani Palissey w tej materii nie wykraczała poza słodkie, wytrawne, tanie, drogie, popularne…
Nagle dobiegł do mnie męski głos: – Czy jest pan Beach?
Pani Palissey odpowiedziała usłużnie: – Owszem, proszę pana, zaraz tu przyjdzie.
Wstałem zza biurka i wszedłem do sklepu.
Mężczyzna ubrany w beżowy płaszcz od deszczu, ściągnięty paskiem, był może troszkę ode mnie starszy, odznaczał się jednak bardzo autorytatywnym sposobem bycia. Obserwowałem bez wielkiego zaskoczenia, jak sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po odznakę policyjną i przedstawił się jako detektyw sierżant Ridger z policji Thames Valley. Wyraził nadzieję, że będę mógł pomóc mu w śledztwie.
Z lekkim poczuciem winy przebiegałem w myślach wszystkie możliwe okoliczności jakiegoś niewłaściwego postępku, zanim doszedłem do bardziej rozsądnego wniosku, że jego wizyta może mieć jakiś związek z wypadkiem. I to była w pewnym sensie prawda, choć niezupełnie tak, jak sobie wyobrażałem.
– Czy zna pan niejakiego pana d’Alban? – Wyraźnie szukał w pamięci. – Pana Jamesa d’Alban?
– Znam. Został ranny wczoraj na przyjęciu u Hawthornów. Ale on chyba… przeżył? – W ostatniej chwili wystraszyłem się słów „nie umarł”.
– Zgadza się, proszę pana. O ile mi wiadomo, leży w szpitalu Battle z połamanymi żebrami, przekłutym płucem i wstrząsem mózgu.
Wystarczająco dużo powodów do zejścia, pomyślałem ironicznie. Biedny Jimmy.
Ridger miał krótko i niezwykle schludnie ostrzyżone włosy, czujne piwne oczy, zegarek połączony z kalkulatorem i wyposażony w mnóstwo guzików. Odznaczał się również zupełną nieumiejętnością nawiązywania kontaktów. Powiedział bezbarwnie: