Выбрать главу

– Czy Dolg nie może…?

Ale Dolga i jego cudownego szafiru nie było z nimi.

Ostatecznie ustalono, że Armas pozostanie z towarzyszami na czas ataku bestii. Gdy jednak spostrzegą, że burza mija, Faron pozwoli mu, by niewidzialny wyruszył na poszukiwanie Kari. Jeśli zechce, będzie nawet mógł zabrać ze sobą Heikego.

Armas zgodził się na taki plan, podziękował przyjaciołom za pomoc i zrozumienie.

– Mój drogi – rzekł Faron wzruszony. – My także polubiliśmy tę dziewczynę.

– Wobec tego niech wszelkie zło świata nadciąga, niczego się nie boję!

Heike powrócił z wiadomością, że wielka horda wrogów czai się do ataku, lecz nie potrafi opracować żadnego rozsądnego planu. Juggernauty już wcześniej zdołały ich wystraszyć.

– Nie mogą się ze sobą zgodzić – wyjaśnił. – A to najlepsza obrona, na jaką możemy liczyć.

– Tak jak w świecie na powierzchni Ziemi pod koniec dwudziestego wieku – pokiwał głową Faron. – Islamscy fundamentaliści z krajów arabskich stanowili chyba największe zagrożenie dla światowego pokoju, nie potrafili się jednak dogadać ze sobą nawzajem i to właśnie było ratunkiem dla Zachodu.

Czy nie za bardzo się oddalamy od tego, co w tej chwili najważniejsze? zastanawiał się Armas, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Niczego nie pragnął bardziej, niż wyruszyć na poszukiwanie dziewczyny. Był przekonany, że Kari czeka na jego pomoc, a on tymczasem tkwi tu bezczynnie.

11

Kari nic nie wiedziała o dolinie, w której się znalazła. Nie miała pojęcia, w jakim miejscu siedzi i czeka, aż Armas przyniesie kompletnie niepotrzebny do niczego sweter. Nie wiedziała, co to za dolina i do czego używają jej źli władcy.

Dolina fałszywych nadziei.

Dolina niespełnionych tęsknot.

Dolina daremnych życzeń.

Samotną Kari odkryły przyczajone w ukryciu ślepia.

Natychmiast zarzucono haczyk.

Oddała się cudownym marzeniom.

On mnie lubi, to najprawdziwsza prawda, chociaż z początku w ogóle nie mogłam w to uwierzyć. Ach, teraz wcale nie chcę przestać istnieć, pragnę najpierw lepiej go poznać, a później niech dzieje się to, co ma się dziać.

Och, ale przecież to on tam idzie, to naprawdę on! Czyżby już wrócił? I nie ma swetra, czy coś się stało?

Wstała, żeby iść Armasowi na spotkanie.

– Co to ma znaczyć, rozmyśliłeś się?

Nie odpowiedział, kiwnął tylko głową i posłał jej uśmiech, który mówił, że wszystko jest w porządku.

Dał znak, żeby za nim poszła.

Kari zrobiła to z radością.

Ale… czy nie idą w niewłaściwym kierunku?

Cóż, on chyba wie najlepiej. Sprawiał wrażenie bardzo tajemniczego, tak jakby ukrywał przed nią coś, co później zamierzał jej pokazać.

Dziewczynę do tego stopnia zaślepiła miłość, że nie zważając na nic, ruszyła za Armasem.

Armas szedł prędko, musiała naprawdę się spieszyć, żeby dotrzymać mu kroku. W pewnej chwili skręcił między jakieś skały i tam właśnie się zatrzymał.

– Aha – powiedziała uradowana i niepewna zarazem. – Co takiego chciałeś…

Chłopak wskazał na ziemię, widniała w niej wielka rozpadlina.

– Ależ, Armasie…?

I nagle on przestał być Armasem, przemienił się w jednego z tych ohydnych niewolników o skórze porośniętej świńską szczeciną, rudawych, postrzępionych włosach i obliczu, którego bała się najbardziej ze wszystkiego. Te głęboko osadzone, lśniące czerwonym blaskiem ślepia, wydłużona, ostro zakończona broda, kły i ledwie ślad nosa. Potworny wygląd potęgowały jeszcze mocno zarysowane kości policzkowe.

Kari próbowała krzyczeć, lecz zakończona szponami ręka opadła jej na usta. Wepchnięto ją do ciemnej jamy i poprowadzono cuchnącym korytarzem.

– Nie! – krzyknęła. – Tylko nie z powrotem w tamto miejsce!

Sama.

Wszyscy pozostali więźniowie zdołali jakoś się wydostać, tak przynajmniej sądziła. Czyżby miała teraz wrócić do tej olbrzymiej, strasznej sali i tkwić tam w całkowitej samotności?

– Nie, nie! – z krzykiem opierała się prześladowcom.

Wstrętny niewolnik zadał jej cios, od którego straciła przytomność.

Nie uderzył jednak za mocno. Na to zdobycz była zbyt drogocenna, bardzo przecież chciał awansować.

Nie zamierzał nieść tej kobiety przed oblicza swoich bezpośrednich mocodawców, postanowił zaprowadzić ją do tego najwyższego, „do naszego najpiękniejszego przywódcy”.

Do tego, o którym nikt nie ośmielał się mówić, nigdy nie wypowiadano nawet jego imienia.

Dlatego nędzny łajdak nie skierował się wcale do Góry Zła. Dlatego Kari miała trafić do samego serca Gór Czarnych.

Rzeczywiście bardzo się teraz rozproszyli.

Największa grupa znajdowała się w Juggernautach. Byli tam Faron, Armas, Yorimoto, Chor i Tich, Heike, Siska, Sassa i Tsi, a także trzy wilki, wilk z bajki o Czerwonym Kapturku bowiem zdecydował, że zostanie przy swoich pobratymcach, Gerim i Frekim, by im pomagać. Pragnął zemścić się za długie lata upokorzeń, jakich doznał, żyjąc w wielkiej, otwartej na harce wichrów sali.

Po zboczu schodzącym do sąsiedniej doliny spuszczali się ci, których zadaniem było podjęcie próby oswobodzenia nieszczęsnych niewolników. W tej grupie znaleźli się Ram z Indrą, Dolg, Cień i Jori.

Kari została sama, uwięziona przez złe moce. A drogą prowadzącą poza Góry Czarne spieszyli Sol z Kirem i uwolnionymi już więźniami.

Ci zaś, których czekało najtrudniejsze zadanie, Oko Nocy, Shira, Marco i Mar… Cóż, nikt nie wiedział, gdzie się znajdują. Nikt nie znał drogi, którą się posuwali, podobnie zresztą jak położenia źródła jasnej wody.

Podzielili się więc na pięć grup, a mogło ich być sześć, gdyby Armas z Heikem wyprawili się na poszukiwanie Kari. Mieli jednak to szczęście, że mogli się ze sobą komunikować.

Wszyscy z wyjątkiem Kari. Jej pozostały jedynie samotność i strach.

Ze wszystkich grup najlepiej bawiła się ta zmierzająca ku wyjściu z Gór Czarnych, a więc Sol, Kiro i jeńcy, którzy właśnie odzyskali wolność. Nikt inny nie mógłby użyć słowa „zabawa” w odniesieniu do swojego zadania. Chociaż Indra z Jorim starali się w miarę możliwości rozproszyć ponury nastrój mniej lub bardziej trafnymi powiedzonkami lub żartami, to jednak wszyscy przebywający na górskim zboczu odczuwali niezwykłe napięcie na myśl o „mission impossible”, w której przyszło im uczestniczyć. Faron i jego przyjaciele również nie czuli żadnej radości, oczekując na atak potwornych niewolników.

Za to Sol i Kiro dość beztrosko stroili sobie żarty z siebie i zbiegów, a przede wszystkim z hołoty, którą od czasu do czasu mijali po drodze. Grendel wskazywał drogę, która wiodła przez góry i doliny. Oczywiście napotykali popleczników złych władców, owych dobrowolnych niewolników, a wówczas wszystkim nakazywano grobowe milczenie, chcieli bowiem z nich zadrwić.

Długa karawana swobodnie przemieszczała się między niczego się nie domyślającymi bestiami, nikogo, rzecz jasna, nie wolno było dotykać, za to wolno było grać na nosie, przedrzeźniać i udawać kopniaki. Mało brakowało, by w pewnej chwili omal nie doszło do katastrofy. Oto wielki, niezgrabny smok został unieruchomiony między dwoma oddziałami maszerujących niewolników. Na szczęście Kiro i jeszcze dwóch mężczyzn zdołało wybawić go z kłopotliwej sytuacji, zanim któryś z wrogów wpadł na nieszczęsne stworzenie. Od tej pory starali się już bardziej uważać.

Smok nie krył swego bezgranicznego podziwu dla Strażnika. Gdy Sol i Kiro zastanawiali się, skąd wzięło się takie zwierzę, smok zdradził im, że wywodzi się z legendy o świętym Jerzym.

– Ale w niej byłeś naprawdę okropny! – zdziwiła się Sol. – Pożerałeś małe księżniczki i miałeś na sumieniu podobne sprawki.