— Czy dostaliście z dowództwa jakieś wytyczne w sprawie salutowania? — zapytał towarzyszącego mu majora.
— Nie, admirale Geary — odpowiedział komandos. Jego nieśmiały uśmiech dziwnie kontrastował z licznymi odznaczeniami za waleczność i odwagę na lewej piersi i długą blizną zdobiącą policzek. — Widzieliśmy, jak robią to wasi marynarze, potem ktoś rzucił uwagę, że to pański pomysł, więc wszyscy zaraz go podchwycili. Ponoć nasi przodkowie tak robili, więc i my powinniśmy. Ale nie, nie było takiego rozkazu, sir. Aczkolwiek… mieliśmy z tym trochę problemów, bo wie pan, naśladowaliśmy was.
Geary skwitował te słowa uśmiechem, chociaż czuł się dziwnie, widząc nieśmiałość, z jaką traktuje go weteran tak wielu bitew.
— Mogło być gorzej, majorze…
— Sirandi, sir — przedstawił się komandos, stając natychmiast na baczność.
— Sirandi? — Gdzież ja słyszałem to nazwisko, u licha? No tak, na starym „Kutarze”. — Służyłem kiedyś z porucznikiem Sirandim na niszczycielu. Pochodził, zdaje się z… Driny.
Major zrobił wielkie oczy.
— Moja rodzina pochodzi z Driny.
— Może to był któryś z pańskich przodków… — Geary zamilkł, uświadamiając sobie po raz kolejny upływ czasu. Nie sprawdził, co stało się później z porucznikiem Sirandim, podobnie jak unikał informacji o śmierci innych ludzi, których kiedyś znał. Ale jednego mógł być pewien: człowiek ten od dawna nie żył, albo zginął w bitwie, albo umarł ze starości. — Mówię poważnie, to mógł być pański przodek.
Oczy majora zalśniły.
— Czuje się zaszczycony, wiedząc, że mój krewny służył razem z panem, admirale Geary.
John potrząsnął głową, starając się odgonić melancholię, która dopadała go za każdym razem, gdy uświadamiał sobie, że przespał niemal stulecie.
— To ja czuję się zaszczycony, że mogłem służyć z nim i nadal pozostaję we flocie. Pańscy przodkowie, a także wasi — dodał, wskazując pozostałych żołnierzy — na pewno są dumni, widząc, na jak honorowych ludzi wyrośliście.
Zabrzmiało to nieco staroświecko i zapewne takie było w uszach tych młodych chłopaków, mimo że w czasach Geary’ego było to bardzo powszechne powiedzenie. Niemniej, sądząc po reakcjach komandosów, spodobały im się jego słowa. Bardziej nawet, niż przypuszczał. Tradycja znaczyła wiele, zwłaszcza gdy cała reszta cywilizacji opierała się na jej fundamentach. Idąc, Geary zaczął się dyskretnie przyglądać eskortującym go żołnierzom. Po chwili dostrzegł, że nie tylko major, ale też pozostali mają prócz masy odznaczeń charakterystyczne spojrzenia weteranów, którzy wiele już widzieli i stracili na polu walki niejednego przyjaciela. Za jakiś czas zostaną zwolnieni ze służby, wrócą do cywila, ale już nigdy nie będą tak naprawdę zwykłymi obywatelami.
— Co tam słychać w siłach planetarnych? — zapytał Geary. — Sporo ludzi demobilizujecie?
Major Sirandi zawahał się, na moment zacisnął mocno zęby.
— Mogę mówić szczerze, admirale?
— Oczywiście.
— Teraz w armii panuje kompletny chaos. Niektórym jednostkom przepowiedziano natychmiastowe rozwiązanie, w innych miało dojść do poważnej redukcji personelu, a potem przyszły zupełnie odmienne rozkazy. Nam obiecano, że u nas nic się nie zmieni, ale kto wie, co będzie jutro? Całe dorosłe życie uczyłem się walczyć albo strzelałem do wroga. Tylko to potrafię robić dobrze.
Idący za nim żołnierze, nawet ci najmłodsi, kiwali potakująco głowami.
— Moja rodzina od trzech pokoleń służy w armii — stwierdził jeden z nich. — Ja od dziecka wiedziałem, że trafię do woja, a teraz nie mam pojęcia, co będzie ze mną jutro.
— Nie pan jeden — pocieszył go Geary zaskoczony tym, że ci ludzie powtarzają słowa, które sam nie tak dawno kierował do Tani. — Nikt z nas nie wie, co przyniesie najbliższa przyszłość.
Komandosi wymienili szybkie spojrzenia, żaden z nich jednak nie powiedział na głos tego, co pomyśleli: że kto jak kto, ale Black Jack, który spędził całe stulecie, śpiąc w żywym świetle gwiazd, musi wiedzieć więcej niż inni ludzie.
— Ma pan we flocie własnych komandosów, admirale Geary — dodał pospiesznie major Sirandi — ale gdyby potrzebował pan naprawdę dobrych żołnierzy do oddziałów szturmowych, proszę o nas nie zapominać.
John spojrzał mu w oczy.
— Może pan być pewien, majorze, że będę pamiętał o was wszystkich.
Minutę później komunikator komandosa zabrzęczał po raz drugi.
— Dok siedem-jeden beta — zameldował Geary’emu. — Tam wyląduje pański wahadłowiec.
— Dziękuję — odparł John. — Kapitan Desjani przysłała tę wiadomość?
— To był przekaz tekstowy, admirale. Oprócz adresu jest także dopisek… — Major miał niewyraźną minę. — „Mama miała rację”.
Geary nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu.
— To taki nasz… kod, majorze. — Niewiele skłamał. Do dzisiaj pamiętał szok na twarzy matki Desjani, gdy zobaczyli się z nią na Kosatce, i pierwsze słowa do córki, jakie wtedy padły z jej ust. „Będziesz miała bardzo interesujące życie, Taniu, ale pamiętaj, kiedy stanie się zbyt interesujące, nie wiń nikogo, bo to był twój wybór”.
Dopiero przed ostatnim punktem kontrolnym natknęli się na admirała Timbale’a. Komandosi pozostali w pobliżu, ale trzymali się kilka kroków za oficerami, aby wyżsi stopniem mogli rozmawiać swobodnie.
— Po pańskiej stronie też już wszystko wraca do normy?
— Chwilowo — przyznał Timbale. — Będę jednak spokojniejszy, gdy dodatkowe oddziały towarzyszące senatorom opuszczą stację i będziemy mogli wrócić do zwykłych zajęć. Domyślam się, że otrzymał pan już te nowe rozkazy?
— Mówi pan do nowego dowódcy tak zwanej Pierwszej Floty. — Geary zatoczył ręką szeroki łuk, jakby chciał wskazać cały system gwiezdny.
— W takim razie chyba powinienem panu pogratulować.
— Też tak sądzę.
— „Nieulękły” wszedł w skład pańskiej floty?
— Tak. — Geary nie zdążył jeszcze przywyknąć do tej myśli, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nowe rozkazy nie oznaczają rozłąki z Tanią.
Timbale się skrzywił.
— Nie mamy zbyt wiele czasu, zaraz dotrzemy do doku, a ja chciałbym porozmawiać z panem o pewnej sprawie, póki mamy okazję pomówić na osobności. Chodzi o pewne plotki, które przypadkowo usłyszałem. Może to zwykłe wymysły, ale mnie wydały się prawdziwe. Nie zastanawia pana, dlaczego Rada nie wysłała „Nieulękłego” z kapitan Desjani na jeden kraniec naszej przestrzeni, a pana na drugi?
— Szczerze powiedziawszy, nie miałem na to czasu — przyznał Geary. — Aczkolwiek obawiałem się takiego rozwiązania.
— Tu nie chodzi o wasze szczęście. Potrafiliście zachować poprawne relacje zawodowe, kiedy byliście jeszcze wolnego stanu — Timbale spojrzał na niego przepraszająco — ale wiele osób obawia się, co będzie teraz, kiedy jesteście małżeństwem. W przypadku rozłąki nie powinien pan popełnić żadnego błędu, ale gdy będziecie razem…
— Może mi się powinąć noga? — To nie był gniew, po prostu zaczął się zastanawiać, kto traci tyle czasu na wymyślanie sztucznych problemów, zamiast zająć się poważną pracą.
— Chciałem pana ostrzec. Są tutaj ludzie, którzy tylko czekają na takie potknięcie, którzy liczą na to, że dostrzegą rysę na pancerzu niezłomnego Black Jacka.
Geary zaśmiał się krótko, ale donośnie.
— Do diaska, skoro ktoś chce usłyszeć, że jestem zwykłym człowiekiem, mogę to wykrzyczeć całemu wszechświatu w twarz.
— Z tą zwykłością bym nie przesadzał — ostrzegł go Timbale. — Pański ślub z Desjani zdziwił parę osób, mimo że wiele mówiło się o uczuciach, jakie was wcześniej łączyły. Nie uczyniliście jednak nic, co wystawiłoby wasz honor na szwank, a samo małżeństwo zostało zawarte bez naruszenia regulaminu. Jeśli jednak któreś z was zachowa się w niewłaściwy sposób, dostarczycie argumentów ludziom, którzy tylko czekają, by kwestionować wasze dotychczasowe dokonania.
Geary zdał sobie właśnie sprawę z tego, że nie dba o to, co inni o nim myślą, ale z Tanią była zupełnie inna sprawa. Nie mógł pozwolić, by ktokolwiek zakwestionował jej honor, zwłaszcza z powodu niego.
— Dziękuję za ostrzeżenie. Nie planowaliśmy niczego zdrożnego na pokładzie „Nieulękłego”, ale dobrze wiedzieć, że nadal znajdujemy się pod czujnym okiem. — Tych, którzy tylko czekają na nasze potknięcia, dodał w myślach.
Po minięciu ostatniego punktu kontrolnego zaczęli natrafiać na pojedynczych ludzi. Komandosi natychmiast ich wyprzedzili, szli teraz na czele, dumnie torując drogę. Cywile uśmiechali się na widok Geary’ego i witali go głośnymi okrzykami, wojskowi tylko mu salutowali, także nie kryjąc radości. Odpowiadał im przepisowo, mając nadzieję, że dotrze do wahadłowca, zanim ramię całkiem odmówi mu posłuszeństwa.
Desjani czekała już przy rampie, stojąc w pozycji paradnej, z zadowoloną miną, jakby od dawna nie miała do czynienia z żadną kryzysową sytuacją. W doku znów ustawiono szpaler żołnierzy pełniących obowiązki straży honorowej. Za nimi ustawił się zbity tłum skandujący raz po raz odbijające się echem od ścian: „Black Jack, Black Jack!”
Sirandi i jego ludzie odstawili Johna aż do trapu, tam major zasalutował Tani.
— Kapitanie, pięćset siedemdziesiąty czwarty regiment komandosów ma zaszczyt przekazać admirała Geary’ego w ręce floty Sojuszu.
— Dziękuję — odparła Desjani, stając na baczność i oddając salut. — Flota dziękuje za oddanie jej admirała. Za nic nie chcielibyśmy go stracić. Admirale, sugeruję, abyśmy odlecieli tak szybko, jak to tylko możliwe, aby mógł pan wygłosić ustalone wcześniej orędzie do dowódców.
Skinął głową, zastanawiając się, czego jeszcze nie powiedziała mu przez pożyczony komunikator, potem podziękował komandosom, którzy puszyli się przed stojącymi w pobliżu żołnierzami, a na koniec zmusił się do pomachania ręką w stronę żegnających go tłumów. Godnie i spokojnie kroczył szpalerem, salutując żołnierzom mimo piekącego bólu w ramieniu, aby wreszcie zniknąć w zaciszu kadłuba niewielkiego promu.
Nie, to nie było żadne zacisze. Zostawił za sobą jeden kryzys, by zmierzyć się z następnym.