– Wiedzą, że jeśli nie zaczną nas dobrze traktować, to nie znajdą nikogo do brudnej roboty – rzekł skrzeczący. – Czasy się zmieniają.
– Tam, gdzie trafiam, widzę, że traktują nas całkiem przyzwoicie – powiedziałem kładąc moje rzeczy na pustym łóżku, obok skrzeczącego, i starając się być naturalnym, zwyczajnym, nie zwracającym uwagi. Czułem się znacznie bardziej skrępowany niż w Sław, gdzie w końcu doskonale wszystko znałem i mogłem utrzymywać normalne stosunki z innymi stajennymi. Ale tutaj miałem spędzić tylko dwie noce i jeśli w ogóle zamierzałem coś osiągnąć, to musiałem skierować rozmowy na to, co chciałem usłyszeć.
Księgi koni były dla mnie teraz przejrzyste jak elementarz, a przez całe dwa tygodnie uważnego słuchania rozmów starałem się nasiąknąć jak najbardziej żargonem wyścigowym, ale ciągle powątpiewałem, czy zrozumiem wszystko, co usłyszę w Bristolu; obawiałem się także, że popełnię jakiś całkiem głupi błąd, kiedy zacznę coś opowiadać.
– A skąd jesteś? – zapytał wesoły stajenny, przyglądając mi się dość nieuważnie.
– Od lorda Octobra.
– A, znaczy od Inskipa? No to jesteś daleko od domu…
– Inskip może być w porządku – zauważył skrzeczący, jak gdyby z żalem. – Ale są jeszcze miejsca, gdzie traktują nas jak szmaty do wycierania nóg, i nie uznają, że mamy takie same prawa do słońca, jak wszyscy inni.
– Taa – powiedział poważnie grubokościsty chłopak. – Słyszałem, że w jednym miejscu po prostu głodzą chłopaków i biją, jeśli nie harują wystarczająco ciężko. Każdy ma cztery czy pięć koni, ponieważ nie mogą utrzymać w stajni chłopaka dłużej jak pięć minut!
– Gdzie to jest, żebym wiedział, czego unikać, jak się kiedyś rozstanę z Inskipem? – zapytałem leniwie.
– Tam, w twojej okolicy, tak mi się zdaje – powiedział niepewnie.
– Nie, dalej na północ, w Durham – włączył się inny stajenny, szczupły, ładny chłopiec z delikatnym zarostem na policzkach.
– Ty też znasz to miejsce?
– Znam czy nie znam, tylko kompletny idiota wziąłby tam robotę. To cholernie zakichana przestarzała buda. Mają tam tylko hołotę, której nikt inny by nie wziął.
– To trzeba mówić głośno – stwierdził wojowniczo skrzeczący. – Kto prowadzi tę budę?
– Facet, który się nazywa Humber – wyjaśnił ładny chłopiec – nie potrafiłby wytrenować nawet bluszczu, żeby się piął po ścianie… i tyle ma zwycięzców, co cycków na kuli bilardowej… Czasami jego koniuszy na wyścigach próbuje naciskać ludzi, żeby szli tam pracować, i dostaje zawsze odprawę, szybko i bez gadania.
– Ktoś powinien coś zrobić – wtrącił automatycznie skrzeczący. Zorientowałem się, że było to jego zwykłe odezwanie, „ktoś powinien coś zrobić” – ale oczywiście nie on.
Nastąpił ogólny marsz do kantyny, gdzie jedzenie okazało się dobre, w nieograniczonych ilościach i za darmo. Propozycja pójścia do baru spełzła na niczym, kiedy okazało się, że do najbliższego są jakieś trzy kilometry (bez autobusu), a w ciepłej jasnej kantynie znajdzie się za kontuarem kilka skrzynek piwa.
Dość łatwo było skierować rozmowę na problem dopingu; wydawało się, że stajenni mogą mówić o tym bez końca. Żaden z ponad dwudziestu paru obecnych nie przyznałby, że kiedykolwiek dał „coś” koniowi, ale każdy z nich znał kogoś, co znał kogoś, kto to zrobił. Sączyłem piwo, słuchałem uważnie i sprawiałem wrażenie zainteresowanego, co zresztą było prawdą.
„…załatwił go strugą kwasu, kiedy wychodził z tego zasranego padoku…”
„…dał mu taką cholerną kupę powstrzymującego proszku, że następnego dnia koń zdechł w swoim boksie…”
„…siedem gumowych opasek było w odchodach…”
„…tak mu przedawkował, że koń nawet nie próbował przejść pierwszej przeszkody, był ślepy, całkiem, ślepy…”
„…dał mu cholerny kubeł wody pół godziny przed biegiem i nie potrzebował żadnego dopingu, żeby go przytrzymać z całą tą breją w bebechach…”
„…wlał mu pół butelki whisky do gardła…”
„…zwykle dotleniał konie, które nie oddychały prawidłowo przed wyścigiem, aż wreszcie wydało się, że to nie dodatek świeżego powietrza pcha je do zwycięstwa, tylko kokaina, którą zostały naszpikowane podczas tej operacji…”
„…złapali go z wydrążonym jabłkiem napełnionym tabletkami nasennymi…”
„… upuścił strzykawkę…”
– Ciekawy jestem, czy jest coś, czego jeszcze nie wypróbowano? – odezwałem się.
– Chyba czarna magia. Bo nic więcej – odpowiedział ładny chłopiec.
Wszyscy roześmieli się.
– Ktoś może wynaleźć coś tak dobrego – powiedziałem obojętnie – że to się nie da wykryć, i ci, co to wymyślą, będą mogli zawsze to stosować i nigdy nie wpadną.
– Do diabła – wykrzyknął wesoły chłopiec. – Też masz pomysły. Gdyby tak się stało, to niech Bóg ma w swojej opiece wyścigi. Nigdy nie wiedzielibyśmy, na czym stoimy, a bukmacherzy chodziliby po ścianach!
Roześmiał się.
Starszy nieduży mężczyzna nie był tak ubawiony.
– To właśnie odbywa się od lat – powiedział kiwając poważnie głową. – Niektórzy trenerzy doprowadzili to do poziomu sztuki, wspomnicie moje słowa, niektórzy dają swoim koniom dopingi regularnie przez całe lata.
Ale inni chłopcy nie zgodzili się z tym. Testy dopingowe załatwiły chętnych do takich praktyk trenerów, stracili licencje i musieli wycofać się ze świata wyścigów. Przyznawali, że dawne zasady byty trochę niesprawiedliwe dla niektórych, skoro trener był dyskwalifikowany automatycznie, jeżeli jeden z jego koni był pod wpływem dopingu. Nie zawsze była to wina trenera, szczególnie jeżeli koń dostał takie środki, by przegrać. Jaki trener – mówili stajenni – zmniejszałby sprawność konia, którego miesiącami przygotowywał do zwycięstwa. Uważali jednak, że od czasu jak ta zasada została zmieniona, było prawdopodobnie więcej przypadków dopingu.
– To całkiem oczywiste. Teraz facet wie, że nie rujnuje całego życia trenera, tylko jednego konia, na jeden bieg. Być może więcej stajennych przyjęłoby pięćdziesiąt funtów za wsunięcie dziwnej aspiryny do paszy, gdyby wiedzieli, że stajnia nie będzie zamknięta, a ich roboty nie wezmą diabli wkrótce potem.
Rozmowa toczyła się dalej, czasem poważna, czasem sprośna, ale jasne było, że nie wiedzą nic o jedenastu koniach, którymi się interesowałem. Wiedziałem, że żaden z nich nie pracował w stajniach, w których trenowane były te konie, i najwyraźniej nie czytali spekulacyjnych artykułów w prasie, a jeśli nawet czytali, to tylko poszczególne doniesienia w czasie osiemnastu miesięcy, a nie tak jak ja, w jednym skomasowanym rzucie.
Rozmowa zaczynała kuleć i zamierała wśród poziewań, więc pogadując jeszcze poszliśmy do łóżek, a ja wzdychałem z ulgą, że przebrnąłem przez ten wieczór nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.
Starannie obserwując zachowanie innych, przeżyłem także następny dzień nie wywołując specjalnie ciekawych spojrzeń. Wczesnym przedpołudniem wyprowadziłem Sparking Pluga ze stajni na padok, przeprowadziłem go po bieżni, trzymałem go, kiedy był siodłany, jeszcze raz przeprowadziłem go po bieżni, przytrzymałem go, kiedy dżokej go dosiadał, wypuściłem na tor i poszedłem na małą trybunę przy furtce, by razem z innymi stajennymi obserwować gonitwę.
Sparking Plug zwyciężył. Byłem zachwycony. Czekałem na niego przy furtce i poprowadziłem do obszernej zagrody, gdzie rozsiodływano zwycięskie konie.
Czekał tam pułkownik Beckett, oparty na lasce. Poklepał konia, pogratulował dżokejowi, który odpiął siodło i oddalił się w stronę wagi, a do mnie powiedział szyderczo:
– W ten sposób zwraca się chociaż ułamek ceny, za jaką został kupiony.