Spakowałem swoje rzeczy w sypialni, poklepałem na pożegnanie łóżko, w którym spałem przez sześć tygodni, i zszedłem do kuchni, gdzie chłopcy jedli właśnie południowy posiłek. Jedenaście par oczu skierowało się w moją stronę. W jednych była pogarda, w innych zaskoczenie, niektóre uznały rzecz za zabawną. Nikomu nie było przykro, że odchodzę. Pani Allnut dała mi grubą kanapkę serem, którą zjadłem schodząc w dół do Sław, by złapać autobus do Harrogate o drugiej…
Ale dokąd z Harrogate?
Żaden stajenny przy zdrowych zmysłach nie poszedłby prosto z tak dobrego miejsca jak stajnia Inskipa szukać pracy u Humbera, bez względu na to, jak nagle byłby wyrzucony; potrzebny był jednak okres jakiegoś powolnego ześlizgiwania się w dół, jeżeli miałem nie wzbudzać podejrzeń. Zdecydowałem, że byłoby jednak dużo lepiej, gdyby koniuszy Humbera zaproponował mi pracę, niż gdybym sam o nią prosił. Mogę pojawiać się na każdym torze, gdzie będzie startował koń Humbera, wyglądać coraz bardziej kiepsko, gotów na podjęcie każdej pracy i pewnego dnia potrzebująca pracowników stajnia chwyci przynętę.
Tymczasem musiałem gdzieś mieszkać. Autobus dojeżdżał właśnie do Harrogate, kiedy to wszystko obmyśliłem. To musi być gdzieś na północnym wschodzie, żebym miał blisko do lokalnych startów koni Humbera, i w dużym mieście, żebym mógł stać się anonimowy. Za pomocą map i przewodników w bibliotece w Harrogate zdecydowałem się na Newcastle, a dzięki pomocy wyrozumiałych kierowców ciężarówek dojechałem tam późnym popołudniem i znalazłem pokój w hotelu na bocznej ulicy.
Był to ohydny pokój z poodrapywanymi ścianami koloru kawy, zniszczonym linoleum na podłodze, z niskim twardym tapczanem i kilkoma odrapanymi meblami z poplamionej dykty. Dawało się tu wytrzymać jedynie dzięki niespodziewanej czystości i lśniącej, nowej miednicy do mycia w kącie; ale ten właśnie pokój doskonale służył moim celom i zgadzał się z moim wyglądem.
Zjadłem kolację złożoną z ryb i frytek za trzy i pół szylinga, poszedłem do kina i cieszyłem się, że nie muszę oprzątać trzech koni i dwa razy się zastanawiać przed wypowiedzeniem każdego słowa. Moje samopoczucie znacznie się poprawiło dzięki temu, że znowu byłem wolny, i udało mi się nawet zapomnieć o kłopotach z Octobrem.
Rano wysłałem mu przesyłkę poleconą, te drugie 75 funtów, których nie dałem mu w niedzielę w wąwozie, wraz z krótką oficjalną notatką informującą o tym, dlaczego zaangażuję się do Humbera dopiero po pewnym czasie.
Z poczty poszedłem do punktu, w którym przyjmowano zakłady, i przepisałem z kalendarza terminy wszystkich wyścigów w następnym miesiącu. Był początek grudnia. Okazało się, że przed pierwszym tygodniem stycznia jest bardzo niewiele wyścigów w północnym regionie, co znaczyło dla mnie dużą stratę czasu. Po wyścigach w następną sobotę w Newcastle nie działo się nic na północ od hrabstwa Nottingham aż do drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia, czyli przez całe dwa tygodnie.
Rozmyślając nad tym opóźnieniem, udałem się następnie na poszukiwanie przydatnego, używanego motocykla. Dopiero późnym popołudniem znalazłem dokładnie to, czego chciałem, podrasowanego nortona, czteroletniego, ekswłasność jednonogiego teraz młodzieńca, który o jeden raz za dużo przykręcił gaz do końca na Great North Road. Sprzedawca z radością wyjawił mi te wszystkie detale biorąc ode mnie pieniądze i zapewniał, że motor bez trudu wyciągnie setkę. Podziękowałem mu uprzejmie i zostawiłem motocykl, żeby wmontował mu nowy tłumik, uchwyty, klocki hamulcowe i opony.
Brak prywatnego środka transportu w Sław nie przeszkadzał mi tak bardzo i nie martwiłbym się również o możliwość poruszania się w Posset, gdyby nie prześladowała mnie myśl, że mogę w pewnym momencie uznać za wskazane oddalenie się stamtąd w pośpiechu. Nie mogłem zapomnieć dziennikarza Tommy’ego Stapletona. Stracił dziewięć godzin między Hexham i Yorkshire, i znaleziono go martwego. A między Hexham i Yorkshire leży Posset.
Pierwszą osobą, jaką cztery dni później zobaczyłem na wyścigach w Newcastle, był mężczyzna z czarnymi wąsikami, który ofiarowywał mi stałe zajęcie szpiega w stajni. Stał z boku, w kącie blisko wejścia rozmawiając z chłopakiem o wielkich uszach, którego widziałem później prowadzącego konia jednej z najlepiej znanych w kraju stajni wyścigowych.
Obserwowałem z pewnej odległości, jak przekazał stajennemu białą kopertę, odebrał od niego brązową. Pieniądze za informacje, pomyślałem, przekazywane tak ostentacyjnie, że wyglądało to całkiem niewinnie.
Szedłem za Czarnym Wąsem, kiedy zakończył już transakcję i kierował się do stoisk bukmacherów. Podobnie jak poprzednio sprawiał wrażenie, jak gdyby sprawdzał proponowane stawki zakładów w pierwszej gonitwie, i podobnie jak poprzednio ja postawiłem kilka szylingów na faworyta, na wypadek gdyby ktoś zauważył, że szedłem za nim. Mimo tej inspekcji nie robił żadnych zakładów, tylko podszedł do bariery dzielącej padok od samego toru. Tu wykonał nie zaplanowany postój przyglądając się farbowanemu rudzielcowi w kurtce z żółtej skóry leoparda i ciemnoszarej spódnicy.
Dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę i zaczęli rozmawiać. Czarny Wąs wyjął brązową kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki i wsunął między kartki programu, po kilku chwilach niepostrzeżenie wymienił z kobietą programy. Mężczyzna powoli odszedł od bariery, a kobieta włożyła program z kopertą do dużej, błyszczącej czarnej torby, którą następnie zatrzasnęła. Zza osłony ostatniego rzędu stoisk bukmacherów obserwowałem, jak podeszła do wejścia klubowego i udała się na miejsca zarezerwowane dla członków klubu. Nie mogłem pójść tam za nią, wszedłem jednak na trybunę i patrzyłem, jak przeszła do następnej trybuny. Wydawało się, że jest dobrze znana. Zatrzymała się i rozmawiała z wieloma osobami… ze zgarbionym starym mężczyzną w dużym wymiętym kapeluszu, z grubym młodzieńcem, który nieustannie poklepywał ją po ramieniu, z dwiema kobietami w futrach z norek, z grupką trzech mężczyzn, którzy śmiali się głośno i zasłonili mi ją, tak że nie mogłem zobaczyć, czy oddała któremuś z nich kopertę z torby.
Konie pogalopowały na początek toru, tłum poruszył się na trybunach, by lepiej widzieć gonitwę. Rudzielec zniknął w tłumie na trybunie klubowej. Byłem niepocieszony, że straciłem ją z oczu. Gonitwa się skończyła, faworyt zwyciężył o dziesięć długości. Tłum zaryczał z uznaniem. Zostałem na swoim miejscu, czekając z niewielką nadzieją, że pojawi się rudzielec w skórze leoparda, podczas gdy obok mnie tłum spływał z trybuny.
I rzeczywiście okazała mi tę uprzejmość, że znów się pojawiła. W jednej ręce trzymała torebkę, a w drugiej program wyścigów. Zatrzymała się, by porozmawiać tym razem z niskim grubym mężczyzną i w końcu przecisnęła się do stoisk bukmacherów, usytuowanych przy barierze. Stanęła przed stoiskiem najbliższym trybun i najbliższym ode mnie. Po raz pierwszy mogłem wyraźnie zobaczyć jej twarz, była młodsza niż myślałem, miała grubsze rysy i dużą przerwę między górnymi zębami.
Powiedziała cienkim, przejmującym głosem:
– Bimmo, kochanie, załatwię moje rachunki.
Otworzywszy torebkę wyjęła brązową kopertę, którą podała niskiemu mężczyźnie w stoisku z napisem „Bimmo Bognor (zał. w 1920 r.), Manchester i Londyn”.