Выбрать главу

Dwa tygodnie spędzone we Włoszech nie miały żadnego wpływu na wyniki mojej pracy dla Octobra, ale dla mnie były bardzo istotne. Były to pierwsze prawdziwe wakacje od śmierci moich rodziców, pierwszy całkowicie beztroski, wypoczynkowy, relaksowy okres w ciągu dziewięciu lat.

Wyraźnie stawałem się młodszy. Pracowite dni na zaśnieżonych stokach i kolejne wieczory tańców z towarzyszkami narciarskich wyczynów sprawiły, że lata odpowiedzialności odpadały jak kolejne warstwy skóry, aż w końcu poczułem, że mam naprawdę 29 lat, a nie pięćdziesiąt, że jestem młodym człowiekiem, nie ojcem. Ten proces „odciążania”, rozpoczęty w momencie wyjazdu z Australii i przebiegający powoli w ciągu tygodni pracy u Inskipa, nagle wydawał się zakończony.

Otrzymałem także premię w postaci jednej z recepcjonistek, okrągłej, promiennej dziewczyny, której ciemne oczy rozbłysły na mój widok i która dzięki niewielkim perswazjom, bez większych oporów zgodziła się spędzić znaczną część nocy w moim łóżku. Nazywała mnie swoim gwiazdkowym pudełkiem czekoladek. Powiedziała, że jestem najbardziej radosnym kochankiem, jaki jej się zdarzył od bardzo dawna, i że bardzo jej się podobam. Była prawdopodobnie znacznie bardziej zepsuta niż Patty, ale równocześnie o wiele zdrowsza, toteż nie wprawiała mnie w zawstydzenie i czułem się przy niej cudownie.

W dniu wyjazdu, kiedy podarowałem jej złotą bransoletkę, ucałowała mnie i prosiła, żebym nigdy nie wracał, bo za drugim razem już nie jest tak dobrze. Taka dziewczyna była prawdziwym darem niebios dla kawalerów.

Leciałem z powrotem do Anglii w noc Bożego Narodzenia, czując się tak wspaniale jak nigdy w życiu, i gotów uporać się z najgorszym, co mogło mnie czekać u Humbera. Jak się okazało, miało mi się to bardzo przydać.

8

W drugi dzień świąt w Stafford jeden z koni startujących w pierwszej sprzedażnej gonitwie jako czwarty wziął ostatnią przeszkodę i natychmiast potem zrzucił dżokeja; złamał bariery i popędził przez trawę pośrodku toru.

Stajenny, stojący obok mnie na schodach tuż za salą ważeń, zaklął i pobiegł go łapać, ale koń galopował jak oszalały z jednego końca toru w drugi, toteż potrzebny był i stajenny, i trener, i około dziesięciu pomocników, by po kwadransie zmagań złapać go za uzdę. Obserwowałem, jak z niepokojem na twarzach prowadzili konia, niepokaźnego gniadosza, schodząc obok mnie z toru w stronę stajni wyścigowej.

Oszalałe zwierzę, ociekające potem, było najwyraźniej przerażone, pysk i nozdrza pokrywała mu piana, przewracało dziko oczami. Ciało konia przebiegały dreszcze, uszy miał położone płasko i gotów był napaść na każdego, kto się do niego zbliżył.

Zobaczyłem w programie, że koń nazywał się Superman. Nie należał do jedenastki, którą się interesowałem, ale jego wygląd i szaleńcze zachowanie w zestawieniu z faktem, że wszystko wydarzyło się właśnie w Stafford podczas biegu koni przeznaczonych na sprzedaż, przekonało mnie, że to był dwunasty koń w serii. Dwunasty i nieudany. Trudno było, jak mówił Beckett, nie zauważyć efektów działania tego, co miało dodać mu animuszu. Nigdy przedtem nie widziałem konia w takim stanie, który wydawał mi się zresztą znacznie gorszy od opisów „podekscytowanych zwycięzców”, jakie znajdowałem w wycinkach prasowych. Doszedłem do wniosku, że Superman albo dostał za dużą dawkę, albo też zareagował tak wyjątkowo na to samo, co dostały tamte konie.

Nie przyjechał do Stafford ani October, ani Beckett, ani Macclesfield. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że podjęto obiecane przez Octobra środki ostrożności, mimo że był to drugi dzień świąt. Bez zdemaskowania mojej roli nie mogłem zapytać nikogo z pracowników toru, czy brane były próby śliny przed gonitwą, czy też wykonano inne testy, nie mogłem nalegać, by na gorąco przesłuchano dżokeja, sprawdzono niezwykłe zakłady i dokładnie zbadano, czy na ciele konia nie ma żadnych nakłuć.

To, że Superman bezpiecznie wziął wszystkie przeszkody, coraz bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że stymulant zaczął działać dopiero w momencie, kiedy najeżdżał, przeskakiwał czy lądował po ostatniej przeszkodzie. Tu dopiero oszalał i zamiast zwyciężyć, zrzucił dżokeja i uciekł. Tu dopiero coś dodało mu sił, by finiszować na ostatnich czterystu metrach, na długiej prostej, która dawała czas i miejsce na wyprzedzenie prowadzących koni.

Jedynym człowiekiem na wyścigach, z którym mógłbym bezpiecznie porozmawiać, był stajenny Supermana, ale ze względu na stan konia upłynie pewnie dłuższy czas, zanim wyjdzie ze stajni. Tymczasem należało poczynić dalsze kroki w sprawie pracy u Humbera.

Przyszedłem na wyścigi nieuczesany, buty ze szpicami były nie wyczyszczone, kołnierz skórzanej kurtki postawiony, ręce trzymałem w kieszeniach, minę miałem ponurą. Wyglądałem i czułem się okropnie…

Przebieranie się rano w ubranie stajennego nie było przeżyciem miłym. Swetry śmierdziały końmi, wąskie tanie spodnie wyglądały parszywie, bielizna była szara od niedokładnego prania, a kurtka nieźle ubłocona. Ze względu na trudności z odebraniem rzeczy w pierwszy dzień świąt, przed wyjazdem zdecydowałem nie oddawać ich do prania i mimo że wkładałem je na siebie z obrzydzeniem, nie żałowałem tej decyzji. Nadawały mi wygląd człowieka staczającego się w dół.

Przebrałem się i ogoliłem w toalecie dworca lotniczego West Kensington, zaniosłem narty i ubranie do przechowalni bagażu na stacji Euston, przespałem niewygodnie dwie godziny na twardej ławce, zjadłem na śniadanie kanapki i kawę w bufecie i pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi w Stafford. Jeśli dalej tak pójdzie, pomyślałem kwaśno, to wkrótce paczki z moimi rzeczami rozrzucone będą po całym Londynie, bo ani przed wyjazdem, ani po powrocie nie miałem ochoty pójść do londyńskiego domu Octobra, żeby zabrać ubrania zostawione u Terence’a. Nie chciałem spotkać się z Octobrem. Lubiłem go i nie sprawiłoby mi przyjemności jego gorzkie rozczarowanie, jeżeli nie musiałem stawić mu czoła.

W drugi dzień świąt startował tylko jeden koń Humbera, dość wychudzony, w czwartym biegu z przeszkodami. Oparłem się o balustradę koło boksów i przyglądałem się, jak koniuszy zakładał mu siodło, podczas gdy Humber oparty na lasce wydawał instrukcje. Chciałem mu się dobrze przyjrzeć i to, co zobaczyłem, było w równym stopniu zachęcające – wyglądał bowiem na człowieka zdolnego do każdego świństwa – jak i zniechęcające, jeśli wzięło się pod uwagę, że będę musiał słuchać jego poleceń.

Humber ubrany był w doskonale skrojony krótki płaszcz z wielbłądziej wełny, spod którego wyglądały ciemne spodnie i nienaganne buty. Na głowie miał bardzo prosto nałożony kapelusz, na rękach czyste rękawiczki ze świńskiej skóry. Twarz miał szeroką, ale nie tłustą. Pozbawione uśmiechu oczy, ponuro zacięte usta i głębokie bruzdy biegnące od kącików nosa do podbródka nadawały tej twarzy wyraz zimnego uporu.

Stał zupełnie spokojnie, nie wykonując żadnych niepotrzebnych nerwowych ruchów, zupełne przeciwieństwo Inskipa, który nieustannie obchodził konia, sprawdzając popręgi i sprzączki, pociągając i poklepując siodło, przejeżdżając ręką po końskich nogach, niecierpliwie upewniając się po raz kolejny, że wszystko jest w porządku.

Nerwowy natomiast wydawał się stajenny Humbera, trzymający konia za uzdę. Pomyślałem, że określenie „przestraszony” nie byłoby tu zbyt mocne. Przez cały czas rzucał na Humbera podejrzliwe spojrzenia spłoszonego zwierzęcia, starał się jak tylko mógł chować przed nim po drugiej stronie konia. Był to chudy, obszarpany chłopiec, chyba szesnastoletni, i jak mi się wydawało, niemal niedorozwinięty umysłowo.