Выбрать главу

Siedem prymitywnych łóżek, stanowiących jedyne umeblowanie strychu, zrobiono z kawałków płótna mocno naciągniętego na ramy z metalowych rurek. Na każdym łóżku powinna być jedna poduszka i dwa szare koce, musiałem jednak stoczyć walkę, by odzyskać swoje, przywłaszczone przez innych zaraz po odejściu mojego poprzednika. Poduszka była nie powleczona, nie było prześcieradeł ani materaca. Wszyscy kładli się spać do łóżka kompletnie ubrani, żeby nie zmarznąć, a na trzeci dzień po moim przyjeździe zaczął padać śnieg.

Kuchnia u podnóża drabiny, jedyne dodatkowe pomieszczenie dostępne dla stajennych, była po prostu ostatnim pustym boksem w rzędzie tej strony stajni. Zrobiono tak niewiele, by uczynić go mieszkalnym, jakby chcąc sprawić wrażenie, że jego mieszkańcy mają być traktowani jak zwierzęta. Nad niewielkim oknem były jeszcze sztaby, a na zewnątrz podwójnych stajennych drzwi ciągle jeszcze znajdowały się rygle. Podłogę stanowił goły beton poprzecinany rynienkami odpływowymi. Jedna ściana była z surowych desek, noszących jeszcze ślady kopyt, a trzy pozostałe – z niepobielonej cegły. Pomieszczenie było zawsze zimne, wilgotne i brudne, i choć było wystarczająco obszerne dla jednego konia, siedmiu mężczyzn tłoczyło się tu raczej niezbyt wygodnie.

Minimalne umeblowanie składało się z surowych ław pod dwiema ścianami, drewnianego stołu, odrapanej kuchenki elektrycznej, półki na naczynia i starej marmurowej umywalki, na której stał metalowy dzbanek i metalowa miednica zastępująca łazienkę.

Jedzenie, przygotowywane przez niechlujną kobietę w papilotach, nie dorównywało nawet standardowi mieszkania.

Humber, który zaangażował mnie z obojętnym spojrzeniem i skinieniem głowy, po moim przyjeździe do stajni z równym brakiem zainteresowania polecił mi zajmowanie się czterema końmi i podał numery ich boksów. Ani on, ani nikt inny nie powiedział mi, jak konie się nazywają. Koniuszy, który sam zajmował się jednym koniem, nie cieszył się zbytnim autorytetem, co było sprzeczne z obyczajami panującymi w większości treningowych stajni; polecenia wydawał Humber osobiście i sam sprawdzał ich wykonanie.

Był absolutnym tyranem, nie tyle ze względu na jakość wymaganej pracy, co na jej ilość. W stajni było trzydzieści koni.

Koniuszy zajmował się jednym, drugi koniuszy, który był także kierowcą furgonu – żadnym. Zostawało więc 29 koni na 7 stajennych, do których należały także treningi galopu i porządkowanie całej stajni. W dni wyścigów, kiedy wyjechał jeden czy dwóch stajennych, na każdego z pozostałych przypadało często obrządzenie sześciu koni. Robota u Inskipa wyglądała przy tym jak urlop wypoczynkowy.

Przy najmniejszej próbie migania się Humber uruchamiał system drobnych irytujących kar i ryczał lodowatym głosem, że płaci większe pensje za ekstra robotę, a komu się to nie podoba – może odejść. Ponieważ wszyscy pracowali tu dlatego, że żadna lepsza stajnia nigdy by ich nie zatrudniła, odejście od Humbera znaczyło automatycznie pożegnanie się z końmi. I zabranie ze sobą całej wiedzy o tej stajni. Bardzo to było sprytne.

Moi towarzysze w tej piekielnej dziurze nie byli ani przyjacielscy, ani sympatyczni. Najlepszym z nich był trochę niedorozwinięty chłopiec, którego widziałem w Stafford w drugi dzień świąt. Miał na imię Jerry i często padał ofiarą kolegów, jako że był wolniejszy i głupszy od innych.

Dwaj siedzieli już kiedyś w więzieniu, a w porównaniu z ich poglądem na życie Soupy Tarleton mógł sprawiać wrażenie wzorowego wychowanka szkółki niedzielnej. Właśnie od jednego z nich, Jimmy’ego, musiałem wyszarpać moje koce, a od drugiego, krępego chłopaka o imieniu Charlie – poduszkę.

Byli to dwaj najwięksi dranie, którzy nie tylko robili częsty użytek z własnych butów, ale zawsze kłamali w żywe oczy, by wyłgać się z kłopotów i sprawić, aby karę poniósł kto inny.

Reggie podkradał jedzenie. Był szczupły, blady, z tikiem w lewej powiece, ale jego długie chwytne ręce zdążyły ściągnąć chleb z czyjegoś talerza szybciej niż można było to zauważyć. Straciłem w ten sposób wiele z moich mizernych racji, dopóki go nie przyłapałem. Pozostawało dla mnie tajemnicą, W jaki sposób, choć udawało mu się odżywiać najlepiej, był z nas wszystkich najchudszy.

Jeden ze stajennych był głuchy. Opowiedział mi, mamrocząc bezdźwięcznie i powoli, że kiedy był jeszcze mały, zrobił mu to jego ojciec, dając o kilka szturchańców za dużo. Miał na imię Bert i czasami zlewał się w łóżko, toteż cuchnął obrzydliwie.

Siódmy stajenny, Geoff, pracował tu najdłużej i nawet po dziesięciu tygodniach nie wspominał o odejściu. Miał zwyczaj trwożliwie spoglądać przez ramię, a każda wzmianka Jimmy’ego czy Charliego na temat ich więziennych przeżyć doprowadzała go niemal do łez. Doszedłem więc do przekonania, że musiał popełnić jakieś przestępstwo i był przerażony na myśl o wpadce. Dziesięć tygodni u Humbera można było uznać za lepsze od więzienia, nie byłem tego jednak tak całkiem pewny.

O mnie wiedzieli wszystko od koniuszego Juda Wilsona. Moją nieuczciwość przyjęli za rzecz całkowicie naturalną, uważali jednak, że miałem szczęście pozostając na wolności, jeśli historia z córką Octobra była prawdziwa; bez końca też szydzili z tego, robiąc bezlitosne i nieprzyzwoite żarciki, które zbyt często trafiały do celu.

Ich ciągła bliskość była dla mnie torturą, jedzenie było obrzydliwe, łóżko niewygodne, praca wyczerpująca, a zimno nie do wytrzymania. Wszystko to jednak było dość brutalną nauczką, przekonującą o tym, że w Australii prowadziłem życie łatwe i wygodne, nawet wtedy, gdy wydawało mi się wyjątkowo uciążliwe.

Przed pójściem do Humbera zastanawiałem się nad tym, jak to się dzieje, że znajdują się ludzie na tyle głupi, by płacić honoraria tak wyraźnie niedobremu trenerowi. Stopniowo sprawa się wyjaśniła. Przede wszystkim sama stajnia była absolutnym zaskoczeniem. Sądząc po wyglądzie koni na wyścigach można było się spodziewać, że przebywają w pomieszczeniach zarośniętych chwastami, w boksach o powyłamywanych zawiasach i z poodpryskiwaną farbą, ale w rzeczywistości stajnia wyglądała na czystą i zadbaną, dzięki pracy stajennych, którzy nigdy nie mieli wolnych popołudni. Za tę błyszczącą fasadę płacił Humber niewiele: czasami galonem farby i wyzyskiwaniem niewolników.

Jego zachowanie wobec właścicieli koni, którzy przyjeżdżali czasami, żeby się rozejrzeć, było autorytatywne i przekonujące, a stawki, jakich żądał – odkryłem to później – niższe niż gdzie indziej, co przyciągało znacznie większą ilość klientów. W dodatku niektóre konie w stajni nie były końmi wyścigowymi, tylko wierzchowymi, a za ich żywienie i utrzymywanie dostawał Humber znaczne sumy, nie ponosząc odpowiedzialności za trening.

Dowiedziałem się, że tylko siedem koni ze stajni startowało w tym sezonie w wyścigach, ale za to ta siódemka była mocno obciążona, każdy startował średnio w jednej gonitwie co dziesięć dni. Jeden zajął pierwsze miejsce, dwa drugie, a jeden przyszedł trzeci.

Nie zajmowałem się żadnym z tych koni. Przydzielono mi czwórkę: dwa konie wyścigowe należały, jak się zdołałem zorientować, do samego Humbera, a dwa były końmi wierzchowymi. Konie wyścigowe, siedmiolatki, były kasztanami; jeden z nich miał miękki pysk i żadnej szybkości, a drugi dobry sprint na treningowych przeszkodach i nieokrzesaną naturę. Przyciskany przeze mnie Cass, jeden z koniuszych, wyznał wreszcie, że konie nazywają się Dobbin i Sooty. Tych niezwykłych dla wyścigowych koni imion nie znalazłem ani w księdze, ani w spisie Humbera podpisanym „Trenowane konie”; wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że Rudyard, Superman, Charcoal i inne spędziły krótkie okresy w tej stajni pod podobnymi, nic nie znaczącymi pseudonimami.

Stajenny, kiedy przestał już pracować w tym zawodzie, nie mógł skojarzyć Dobbina czy Sooty’ego, choć kiedyś się nimi zajmował, z Rudyardem, który wygrał bieg dla innego trenera w dwa lata później.