Życie – jeśli w ogóle tak można to nazwać – toczyło się dalej.
Wszyscy zdawali się mieć istotne powody, by zarabiać więcej u Humbera. Lenny spłacał jakieś pieniądze, które ukradł u innego pracodawcy, Charlie miał gdzieś żonę, którą musiał utrzymywać, Cecil pił, Reggie miał nieodpartą potrzebę oszczędzania, a zarobki Jerry’ego Humber wysyłał jego rodzicom. Jerry był dumny, że może im pomóc.
Dałem do zrozumienia Judowi Wilsonowi i Cassowi, że muszę koniecznie zarabiać szesnaście funtów tygodniowo, bo mam zaległości w płaceniu rat za motocykl, co równocześnie stanowiło dobre wytłumaczenie wypraw na pocztę w Posset w sobotnie popołudnia.
Nie istniały żadne publiczne środki transportu ze stajni do Posset, dużej osady oddalonej o półtora kilometra. Cass i Jud Wilson mieli samochody, ale nikogo nie podwozili. Mój motocykl był więc jedynym dostępnym środkiem transportu, ale ku wyraźnie deklarowanemu oburzeniu stajennych, odmawiałem jeżdżenia po zmarzniętych, zaśnieżonych drogach na wieczorne wyprawy do Posset. W rezultacie prawie nigdy nie bywaliśmy w Posset, z wyjątkiem dwóch wolnych godzin w sobotnie popołudnia, a także w niedzielne wieczory, kiedy po trochę mniej wyczerpującym dniu pracy wszyscy mieli jeszcze dość energii, by pójść na piwo.
W niedziele odwijałem motocykl z grubego plastykowego kokonu i wyruszałem do Posset z ekstatycznie usadowionym na siodełku Jerrym. Zawsze zabierałem biednego niedorozwiniętego chłopaka, bo przez cały tydzień przypadał mu najgorszy los, i szybko popadliśmy w pewną rutynę. Najpierw szliśmy na pocztę, żebym mógł wysłać tę nieistniejącą ratę. Oparty o półkę między formularzami telegramów na skrawku kartki spisywałem co tydzień sprawozdanie dla Octobra, upewniwszy się przedtem, że żaden z pracowników stajni nie patrzy mi przez ramię. Jeżeli dostawałem odpowiedź, czytałem ją na poczcie, darłem na kawałki i wrzucałem do kosza.
Jerry przyjmował za rzecz całkowicie naturalną, że pozostanę na poczcie co najmniej kwadrans, i spędzał ten czas, nie żywiąc żadnych podejrzeń, na oglądaniu towaru w sklepie z zabawkami. Dwukrotnie kupił sobie duży nakręcany samochód i bawił się nim na podłodze sypialni, aż samochód się popsuł; co tydzień też kupował za cztery pensy komiks dla dzieci i przez następnych kilka dni śmiał się uszczęśliwiony przeglądając obrazki. Nie umiał przeczytać ani jednego słowa i często prosił, żebym wyjaśnił mu podpisy, wkrótce więc dokładnie poznałem poczynania małpy Micky i Flipa McCoya.
Po wyjściu z poczty wsiadaliśmy na motocykl i podjeżdżaliśmy dwieście metrów dalej na ucztę. Ten rytuał odbywał się w nieprzytulnej kafejce o ścianach koloru margaryny, zimnym oświetleniu i brudnych stołach. Dekorację wnętrza stanowiły reklamy pepsi-coli, a obsługę znudzona dziewczyna bez pończoch, z mysimi włosami, zebranymi w nędzną palemkę na czubku głowy.
Nie miało to zresztą znaczenia. Jerry i ja zamawialiśmy i zjadaliśmy z nieopisaną przyjemnością górę cielęcego podgardla, smażonych jajek, zwiotczałych frytek i jasnozielonego groszku. Przy sąsiednich stołach robili to samo Charlie i inni stajenni. Dziewczyna wiedziała, skąd jesteśmy, i patrzyła na nas z góry, bo to jej ojciec był właścicielem kafejki.
W drodze powrotnej napychaliśmy sobie z Jerrym kieszenie tabliczkami czekolady, aby uzupełnić wyżywienie Humbera; zapas ten zwykle wystarczał akurat do następnej soboty.
O piątej po południu byliśmy z powrotem w stajni, motocykl znów zapakowany, cotygodniowa atrakcja stawała się jedynie wspomnieniem, a przed nami rozciągało się kolejne siedem dni kolejnego strasznego tygodnia.
Ale ten tryb życia pozostawiał dużo czasu na myślenie. Godziny kłusowania po słomianym trakcie na zamarzniętym polu, godziny szczotkowania koni i derek, wyrzucania nawozu, noszenia wody i siana, nieprzespane godziny nocy spędzone na nasłuchiwaniu odgłosów koni z dołu, chrapania i mamrotania z sąsiednich łóżek.
Ciągle na nowo przemyśliwałem wszystko to, co widziałem, czytałem lub słyszałem od chwili przyjazdu do Anglii; i najbardziej znaczące wydało mi się wydarzenie z Supermanem w Stafford. Dostał doping, był dwunastym z kolei, ale nie wygrał.
Wreszcie zmieniłem tok myślenia. Dostał doping i nie wygrał, ale czy rzeczywiście był dwunastym z kolei? Mógł być trzynasty, czternasty… mogły być inne, które też skończyły niepowodzeniem.
Trzeciej soboty, gdy byłem już ponad dwa tygodnie u Humbera, napisałem do Octobra, by sprawdził w wycinkach prasowych Tommy’ego Stapletona wzmianki o koniu, który wpadł w szał i zabił na padoku kobietę na wyścigach w Cartmel. Prosiłem też, żeby sprawdził historię konia.
W tydzień potem czytałem napisaną na maszynie odpowiedź.
„Old Etonian, koń zabity w Cartmel, Lancashire, w dniu Zielonych Świątek tego roku, spędził listopad i grudzień ubiegłego roku w stajni Humbera. Humber kupił go po biegu sprzedażnym i sprzedał w Leicester siedem tygodni później.
Ale Old Etonian wpadł w szał na padoku przed wyścigiem; miał startować w biegu z przeszkodami nie sprzedażnym, końcówka przed metą na torze w Cartmel jest krótka. Żaden z tych faktów nie zgadza się z poprzednim schematem. Old Etonian poddany był badaniom dopingowym, ale okazały się negatywne. Nikt nie potrafił wytłumaczyć zachowania konia”.
Pomyślałem, że Tommy Stapleton mógł mieć coś do powiedzenia na ten temat, gdyż inaczej nie wycinałby tej wzmianki, mógł jednak nie mieć dostatecznej pewności, aby podejmować działania bez sprawdzenia faktów. I właśnie owo sprawdzenie go zabiło. Nie można było w to dłużej wątpić.
Podarłem kartkę papieru i zabrałem Jerry’ego do kawiarni, bardziej niż zwykle świadom niebezpieczeństwa czającego się za moimi plecami. Nie zepsuło to jednak mojego apetytu podczas jedynego jadalnego posiłku w całym tygodniu.
Kilka dni później przy kolacji, w chwili spokoju, zanim Charlie włączył swoje tranzystorowe radio na cowieczorny hałaśliwy koncert z Luksemburga (co w końcu polubiłem), skierowałem rozmowę na wyścigi w Cartmel. Chciałem wiedzieć, jak tam jest.
Tylko pijak Cecil był kiedyś w Cartmel.
– Nie tak bywało tam w dawnych czasach – powiedział z miną mądrej sowy, nie zauważając, że Reggie podwędza mu tymczasem pajdy chleba z margaryną.
Oczy Cecila były szkliste i wilgotne, ale szczęśliwie zadałem moje pytanie w odpowiednim momencie, w tej chętnej do rozmowy półgodzinie pomiędzy cichym zamroczeniem popołudniowym alkoholem i zniknięciem na nocną porcję tankowania.
– A jak tam było w dawnych czasach? – podsunąłem.
– Był jarmark – Cecil czknął. – Jarmark z karuzelą, huśtawkami, występami, ze wszystkim. Prawdziwe święto… Jedyne miejsce poza Derby, gdzie miałeś huśtawki w czasie wyścigów. Jasne, że teraz z tym skończyli. Nie chcą, żeby ktoś się bawił, o to chodzi. Nikomu nie szkodził ten jarmark, nikomu.
– Wielkie mi jarmarki… – wtrącił zrzędliwie Reggie, łypiąc okiem na kromkę suchego chleba, którą Jerry niedbale trzymał w ręku.
– Dobre do nurkowania – skomentował z wyższością Lenny.
– Też – zgodził się Charlie, który nie zdecydował jeszcze, czy Borstal wystarczy, by uznać Lenny’ego za odpowiednie towarzystwo dla kogoś z wyższej szkoły.
– Że co? – Cecil był zupełnie zagubiony.
– Nurkowanie. Obrabianie kieszeni – objaśnił Lenny.
– Ee, nie tylko to. A psy na tropie? To był wspaniały sport. Cholernie wspaniałe czasy były kiedyś w Cartmel, ale teraz jest tam tak samo, jak w każdym innym sakramenckim miejscu. Równie dobrze możesz być w Newton Abbot, czy gdzie indziej. Nic tylko zwykłe wyścigi, wszędzie tak samo – Cecil znowu czknął.